Выбрать главу

Odór czosnku był silny na młodym funkcjonariuszu, którego szeroki uśmiech nagle w kącikach ust zadrżał nerwowo. Wyglądał jak typowy dureń, który zrobi wszystko, by rozśmieszyć kolegów.

— Przepraszam, funkcjonariuszu, jak się nazywacie? — spytała grzecznie.

— Eee… Fittly, panienko.

— To od was? — spytała. Pozwoliła, by kły wydłużyły jej się akurat tyle, by to zauważył.

— No… to taki żart, panienko…

— Nie ma w tym nic zabawnego — oświadczyła słodko Sally. — Lubię czosnek. Kocham czosnek. Wy nie?

— Eee… tak — zapewnił nieszczęsny Fittly.

— To dobrze.

Tak szybko, że aż drgnął wystraszony, wbiła sobie główkę czosnku do ust i ugryzła mocno. Przez chwilę w szatni słychać było tylko chrupanie.

Przełknęła.

— Ojej, gdzie moje maniery, funkcjonariuszu… — Podała mu drugą główkę. — Ta jest dla was.

Zabrzmiały śmiechy. Gliny są jak każda inna grupa. Sytuacja się odwróciła, a z tej strony okazała się jeszcze zabawniejsza. W końcu można się trochę pośmiać, prawda? Nic w tym złego.

— No, Fittly — odezwał się ktoś. — Bądźmy uczciwi! Ona swój zjadła!

A ktoś inny, bo ktoś taki zawsze się znajdzie, zaczął klaskać i zachęcać:

— Jedz! Jedz!

Inni podjęli wołanie, zachęceni tym, że twarz Fittly’ego nabrała jaskrawoczerwonej barwy.

— Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz!

Fittly nie miał wyboru. Chwycił główkę czosnku, wcisnął sobie do ust i zagryzł przy akompaniamencie oklasków. W chwilę później Sally zobaczyła, że wytrzeszcza oczy.

— Młodsza funkcjonariusz Humpeding?

Odwróciła się. W progu stał młody człowiek o boskich proporcjach ciała[6]. W przeciwieństwie do mundurów innych funkcjonariuszy, jego napierśnik błyszczał, a kolczuga była całkiem pozbawiona rdzy.

— Wszystko w porządku?

Młody człowiek zerknął na Fittly’ego, który osunął się na kolana i wykaszliwał czosnek na cały pokój. Jednak jakoś zupełnie nie zdołał go zauważyć.

— Eee… Doskonałym, sir — zapewniła zdziwiona Sally, gdy Fittly zaczął wymiotować.

— Już się poznaliśmy. Wszyscy nazywają mnie kapitanem Marchewą. Proszę za mną.

Kiedy wyszli, Marchewa zatrzymał się i odwrócił.

— No dobrze, młodsza funkcjonariusz… Mieliście wcześniej przygotowaną główkę, tak? Nie patrzcie tak na mnie, na placu stoi dziś wózek z warzywami. Nietrudno się domyślić.

— No… Sierżant Angua mnie ostrzegła…

— Więc?

— Więc wyrzeźbiłam czosnek z rzodkiewki, sir.

— A ta główka, którą daliście Fittly’emu?

— Och, to też rzeźbiona rzodkiewka. Staram się nie dotykać czosnku, sir — wyjaśniła Sally.

O bogowie, jest naprawdę atrakcyjny.

— Doprawdy? Tylko rzodkiewka? Wyglądał, jakby mu zaszkodziła.

— Włożyłam do niej nasiona świeżego chili. Myślę, że ze trzydzieści.

— Tak? A czemu to zrobiliście?

— No wie pan, sir… — Sally aż promieniała niewinnością. — W końcu można się trochę pośmiać, prawda? Nic w tym złego.

Wydawało się, że kapitan rozważa te słowa.

— W takim razie zostawmy tę sprawę — uznał w końcu. — A teraz, młodsza funkcjonariusz, powiedzcie: widzieliście kiedyś martwe ciało?

Sally czekała, by się przekonać, czy mówił poważnie. Najwyraźniej tak.

— Ściśle mówiąc, nie, sir — odparła.

* * *

Vimes denerwował się przez całe popołudnie. Oczywiście, czekały papiery. Zawsze czekały papiery. Tace na biurku były tylko początkiem. Całe stosy papierów wyrastały oskarżycielsko pod ścianą i zlewały się z wolna[7]. Wiedział, że musi się nimi zająć. Nakazy, wezwania, rozkazy, podpisy… wszystko to, co czyniło straż formacją policyjną, a nie bandą dość brutalnych, dociekliwych z natury typów. Papiery… Musi ich być dużo. I wszystkie podpisane przez niego.

Podpisał dziennik aresztowań, dziennik zgłoszeń oraz księgę rzeczy zagubionych. Księga rzeczy zagubionych! Za dawnych czasów nigdy czegoś takiego nie mieli. Jeśli zjawiał się ktoś ze skargą, że stracił jakiś drobiazg, trzeba było tylko potrząsnąć Nobbym trzymanym głową w dół, a potem posortować to, co wypadło.

Jednak w tej chwili nie znał prawie dwóch trzecich gliniarzy, których zatrudniał — nie znał w takim sensie, że nie wiedział, kiedy wytrzymają, a kiedy uciekną, nie rozpoznawał drobnych zachowań zdradzających, kiedy kłamią, a kiedy są śmiertelnie przerażeni. To już nie była naprawdę jego straż. To Straż Miejska. On nią tylko kierował.

Przejrzał raporty podoficerów dyżurnych, raporty z patroli, raporty chorobowe, raporty dyscyplinarne, rozliczenia kasowe…

— Duddle-dum-duddle-dum-duddle…

Vimes cisnął terminarz na biurko i chwycił nieduży bochenek krasnoludziego chleba, który od kilku lat służył mu za przycisk do papierów.

— Wyłącz się albo giń! — warknął.

— No… Widzę, że jesteś trochę zdenerwowany — rzekł chochlik, patrząc od dołu na wiszący w powietrzu bochenek. — Ale chciałbym cię prosić, żebyś spojrzał na to z mojego punktu widzenia. To moja praca. Tym właśnie jestem. Jestem, więc myślę. A myślę, że moglibyśmy rewelacyjnie się dogadywać, gdybyś tylko przeczytał instru… Proszę, nie! Naprawdę mogę ci pomóc!

Vimes znieruchomiał w połowie ciosu, po czym ostrożnie odłożył bochenek.

— Jak? — zapytał.

— Źle dodajesz liczby — oświadczył chochlik. — Nie zawsze przenosisz dziesiątki.

— A niby skąd to wiesz?

— Bo mruczysz do siebie.

— Podsłuchiwałeś!

— To moja praca! Nie potrafię wyłączyć sobie uszu! Muszę słuchać! Dzięki temu wiem o umówionych spotkaniach!

Vimes podniósł rozliczenie kasowe i spojrzał na nierówne kolumny liczb. Zawsze był dumny z umiejętności robienia tego, co od dzieciństwa nazywał sumami. Owszem, zdawał sobie sprawę z tego, że tu i ówdzie się zaplątał, ale w końcu dotarł do celu.

— Myślisz, że potrafiłbyś lepiej? — zapytał.

— Wypuść mnie tylko i daj ołówek! — odparł chochlik.

Vimes wzruszył ramionami. W końcu dzień i tak był już dziwny. Otworzył małe drzwiczki klatki.

Chochlik był bladozielony i półprzezroczysty, zbudowany prawie wyłącznie z zabarwionego powietrza — ale zdołał chwycić króciutki ogryzek ołówka. Potem przebiegł w górę i w dół kolumny liczb w księdze kasowej, cały czas — czego Vimes słuchał z satysfakcją — mrucząc do siebie.

— Brakuje trzech dolarów i pięciu pensów — zameldował po kilku sekundach.

— No to w porządku.

— Ale pieniądze nie są rozliczone!

— Owszem, są — odparł Vimes. — Zostały wykradzione przez Nobby’ego Nobbsa. Jak zawsze. Nigdy nie kradnie więcej niż cztery dolary pięćdziesiąt.

— Czy mam wprowadzić termin na rozmowę dyscyplinarną? — zapytał z nadzieją chochlik.

— Oczywiście, że nie. Zamykam sprawę. No i… dziękuję. Czy możesz podsumować inne rozliczenia?

— Absolutnie! — rozpromienił się chochlik.

Vimes zostawił go, jak bazgrał radośnie, i podszedł do okna. Nie uznają naszego prawa i podkopują nasze miasto. To nie jest zwykła banda głębinowców, którzy przybywają, żeby inne krasnoludy utrzymywać na drodze cnoty. Jak daleko sięgają te tunele? Krasnoludy kopią jak szalone. Ale czemu tutaj? Czego szukają? To pewne jak demony z dowolnie wybranego piekła, że pod miastem nie ma ukrytego skarbu, nie ma śpiącego smoka ani zaginionego królestwa. Jest tylko woda, błoto i ciemność.

вернуться

6

W każdym razie proporcjach tych bogów lepszej klasy. Nie tych z mackami, naturalnie.

вернуться

7

Vimes opanował w końcu politykę Czystego Biurka. Natomiast strategia Czystej Podłogi sprawiała mu chwilowe trudności.