Выбрать главу

Jak daleko sięgają? Ile… Zaraz, przecież my wiemy, wiemy to, prawda? Znamy dane i liczby w dzisiejszych raportach…

— Chochlik!

— Tak, Wstaw Swoje Imię?

— Widzisz ten wielki stos papierów w kącie? — Vimes wskazał palcem. — Gdzieś tam są raporty straży przy bramach z ostatnich sześciu miesięcy. Możesz je porównać z zeszłotygodniowymi? Porównaj liczbę szambiarek opuszczających miasto.

— Nie znaleziono „szambiarka” w Słowniku Głównym. Przeszukuję Słownik Slangu. Mip… mip… mip… Szambiarka, rzecz.: wóz służący do usuwania nocnych nieczystości (por. także szambowóz, giewóz, nocny ekspres, gongwóz i ich warianty) — powiedział chochlik.

— Zgadza się — potwierdził Vimes, który „nocnego ekspresu” jeszcze nie znał. — Możesz?

— Oczywiście! Dziękuję za skorzystanie z De-Terminarza Mark Pięć „Gooseberry”, najbardziej zaawansowanego…

— Nie ma o czym mówić. Sprawdź dane z Bramy Osiowej. Jest najbliżej Melasowej.

— W takim razie sugeruję, Wstaw Swoje Imię, żebyś się cofnął.

— Dlaczego?

Chochlik skoczył na stos. Coś zaszeleściło, wybiegła para myszy — i papiery eksplodowały. Vimes wycofał się pospiesznie, kiedy arkusze wzleciały w powietrze, unoszone na bardzo bladej zielonkawej chmurze.

Vimes wprowadził rejestrację ruchu przez bramy nie dlatego, że bardzo go interesowały wyniki, ale żeby dać chłopakom coś do roboty. Przecież te dyżury nie miały wpływu na bezpieczeństwo. Ankh-Morpork było otwarte tak szeroko, że aż się rozdziawiało. Ale spis wozów okazał się przydatny. Nie pozwalał strażnikom spać na posterunku i dawał im pretekst, by byli wścibscy.

Trzeba wywozić nieczystości. To ważne. To jest miasto. A w miejscach dalekich od rzeki najlepszym sposobem były wozy. Niech to, pomyślał. Powinienem go poprosić, żeby sprawdził, czy nie nastąpił wzrost liczby ładunków kamienia i drewna… Kiedy już wykopie się dziurę w błocie, trzeba jakoś utrzymać ją otwartą.

Wirujące, fruwające papiery opadły z powrotem na stosy. Zielona mgła skurczyła się z cichym „zzzp” i w jej miejscu stanął mały chochlik, gotów eksplodować z dumy.

— Dodatkowe jeden przecinek jeden szambiarki na noc powyżej wyników sprzed sześciu miesięcy! — oznajmił. — Dziękuję, Wstaw Swoje Imię! Cogito ergo sum, Wstaw Swoje Imię. Istnieję, więc sumuję!

— Tak, dobrze, dziękuję ci — mruknął Vimes.

Hm… Trochę powyżej jednego wozu co noc? Mieści się na nich po parę ton, maksimum. To nie wystarczy na wiele… Może ludzie mieszkający w okolicach tej bramy ostatnio mocno chorowali na żołądki? Ale… Co by właściwie zrobił, gdyby był na miejscu krasnoludów?

Na pewno nie wysyłałby urobku przez najbliższą bramę, to jasne. Na bogów, jeśli ryli tunele w innych miejscach, mogli to błoto wywalać gdziekolwiek!

— Chochliku, czy mógłbyś… — Zawahał się. — Słuchaj, nie masz jakiegoś imienia?

— Imienia, Wstaw Swoje Imię? — zdziwił się chochlik. — Ależ nie. Jestem stwarzany na tuziny, Wstaw Swoje Imię. Prawdę mówiąc, imię byłoby trochę głupie.

— W takim razie nazwę cię Gooseberry. No więc, Gooseberry, możesz mi podać te same wyliczenia dla wszystkich miejskich bram? A także liczbę wozów z drewnem i kamieniem?

— To trochę potrwa, Wstaw Swoje Imię, ale tak. Będę zachwycony!

— A przy okazji sprawdź, czy są tam jakieś meldunki o osunięciach gruntu. Padające mury, pękające budynki, takie rzeczy.

— Oczywiście, Wstaw Swoje Imię. Możesz na mnie polegać, Wstaw Swoje Imię!

— To bierz się do roboty!

— Tak jest, Wstaw Swoje Imię! Dziękuję, Wstaw Swoje Imię! O wiele lepiej myślę poza pudełkiem, Wstaw Swoje Imię!

Zzzp! Papiery pofrunęły do góry.

No, kto by się spodziewał, myślał Vimes. Ta przeklęta zabawka może się jednak na coś przydać…

Świsnęła rura komunikacyjna. Zdjął ją z haka.

— Vimes — powiedział.

— Mam tu wieczorne wydanie „Pulsu” — poinformował stłumiony głos sierżant Tyłeczek. Wydawała się zaniepokojona.

— Dobrze. Przyślij je na górę.

— Są też dwie osoby, które chcą z panem porozmawiać, sir.

Tym razem w jej głosie zabrzmiał ton ostrożności.

— I mogą cię słyszeć? — domyślił się Vimes.

— Zgadza się, sir. Trolle. Upierają się, żeby pomówić z panem osobiście. Mówią, że mają dla pana wiadomość.

— Zapowiadają kłopoty?

— W każdym calu, sir.

— Już schodzę.

Vimes odwiesił rurę. Trolle z wiadomością. Trudno się spodziewać, że będzie to zaproszenie na podwieczorek literacki.

— Gooseberry! — zawołał.

I znowu zielonkawa mgła skondensowała się w rozpromienionego chochlika.

— Znalazłem liczby, Wstaw Swoje Imię. Teraz nad nimi pracuję.

— Dobrze, ale właź z powrotem do pudełka, co? Wychodzimy.

— Naturalnie, Wstaw Swoje Imię! Dziękuję, że wybrałeś…

Vimes wcisnął pudełko do kieszeni i zszedł na dół. Główna sala mieściła nie tylko biurko dyżurnego, ale też kilka mniejszych, przy których siadali strażnicy, kiedy musieli się zająć naprawdę trudną częścią pracy policyjnej, jak na przykład poprawne stosowanie interpunkcji. Z salą łączyły się liczne pokoje i korytarze. Każde zdarzenie tutaj natychmiast zwracało uwagę wielu osób, co było bardzo wygodne.

Jeśli dwa trolle, rzucające się w oczy na środku, zamierzały sprawiać jakieś kłopoty, to wybrały sobie zły moment. Właśnie zmieniały się dyżury. W tej chwili bez sukcesu usiłowały zachowywać się zawadiacko, stojąc w miejscu, obserwowane podejrzliwie przez siedmiu czy ośmiu funkcjonariuszy o różnych kształtach.

Same to na siebie ściągnęły. Bo to były baaardzo złe trolle. A przynajmniej chciały, by każdy tak myślał. Tyle że wszystko pokręciły. Vimes widywał już złe trolle i te nawet nie były podobne. Próbowały. Och, starały się… Mech porastał ich głowy i ramiona. Klanowe graffiti zdobiło ciała, a jeden miał nawet rzeźbione ramię, co musiało boleć. Wszystko, by robić wrażenie twardego, luzackiego trolla. Noszenie tradycyjnego pasa z ludzkich albo krasnoludzich czaszek skutkowałoby tym, że pięty nosiciela ryłyby bruzdy aż do najbliższego posterunku, a czaszki małpie narażały na wciągnięcie w zasadzkę przez krasnoludy bez żadnej wiedzy o antropologii kryminologicznej. Zatem te trolle… Vimes uśmiechnął się lekko. Ci chłopcy zrobili, co mogli, z… oj… czaszkami owiec i kóz. Brawo, chłopaki, jesteście naprawdę przerażające.

Właściwie to smutne. Dawne złe trolle nie dbały o takie szczegóły. Po prostu tłukły kogoś w głowę jego ramieniem, aż zrozumiał, o co im chodzi.

— Słucham, panowie — odezwał się. — Jestem Vimes.

Trolle stoczyły pojedynek spojrzeń poprzez plątaninę mchu i jeden z nich przegrał.

— Pan Chryzopraz chce cię widzieć — oznajmił ponuro.

— Doprawdy?

— Chce cię widzieć już — dodał troll.

— Przecież wie, gdzie mieszkam — odparł Vimes.

— Tak. Wie dobrze.

Trzy słowa walnęły ciszę jak ołów. Chodziło o sposób, w jaki troll je wymówił. Sposób samobójczy.

Zazgrzytały rygle wsuwające się na miejsca, a potem głośno szczęknęło. Trolle się obejrzały. Sierżant Detrytus wyjmował klucz z zamka w wielkich, grubych podwójnych drzwiach komendy straży. A potem odwrócił się i jego wielkie łapska opadły trollom na ramiona.

Westchnął.

— Chłopcy — powiedział. — Gdyby przyznawali doktorat za bycie tępakiem, i tak byście nie mogli znaleźć ołówka.