Выбрать главу

Oddział będzie rozsądny, przyznał w myślach. Ulice są w tej chwili trochę… nerwowe. Ustąpił Detrytusowi i zabrał ze sobą wszystkich, którzy akurat nic nie robili.

O straży można powiedzieć, że jest reprezentatywna. Jeśli ktoś opiera swoją politykę na tym, jak wyglądają ludzie drugiej strony, to nie może twierdzić, że straż stoi po stronie jakiegokolwiek kształtu. I warto się tego trzymać.

Na zewnątrz wydawało się spokojniej; widzieli mniej ludzi niż zwykle. Nie był to dobry znak. Ankh-Morpork potrafiło wyczuwać kłopoty z wyprzedzeniem, tak jak pająki jutrzejszy deszcz.

* * *

Co to takiego?

Stworzenie pływało w umyśle. Widziało już tysiące umysłów od początku wszechświata, ale w tym było coś dziwnego.

Wyglądał jak miasto. Widmowe, falujące budynki pojawiały się wśród nocnej mżawki. Oczywiście, żadne dwa umysły nie były takie same…

Stworzenie było stare, choć dokładniejsze byłoby stwierdzenie, że istniało od bardzo długiego czasu. Gdy na początku wszechrzeczy pierwotne chmury myśli skupiły się w bogów, demony i dusze wszelkich poziomów, ono znalazło się wśród tych, które nie spłynęły w pobliże znaczącego przyrastania. Wkroczyło więc do wszechświata bez celu, bez funkcji ani przynależności — pływający swobodnie strzęp istnienia, dopasowujący się, gdzie to możliwe — rodzaj skomplikowanej myśli szukającej odpowiedniego umysłu.

Obecnie — to znaczy od jakichś dziesięciu tysięcy lat — znajdowało pracę jako przesąd.

A teraz znalazło się w tym dziwnym, mrocznym mieście. Wokół trwał ruch. To miejsce żyło. I padał deszcz.

Przez moment, właśnie wtedy, stworzenie wyczuło otwarte drzwi, spazm wściekłości, którego mogło użyć. Ale kiedy skoczyło, by skorzystać z okazji, coś niewidzialnego i mocnego złapało je i odrzuciło.

Dziwne.

Z machnięciem ogona zniknęło w zaułku.

* * *

Magazyn przyszłej wieprzowiny był… jedną z tych rzeczy — to znaczy rzeczy tego rodzaju, jakie się pojawiają, kiedy miasto zbyt długo żyje z magią. Argumentacja okultystyczna, jeśli można w ten sposób ją określić, brzmiała tak: wieprzowina jest istotnym dla miasta towarem. Przyszła wieprzowina, a być może też wieprzowina jak dotąd nienarodzona, rutynowo staje się przedmiotem handlu. A zatem musi gdzieś istnieć. I tak zaistniał magazyn przyszłej wieprzowiny o lodowato zimnym wnętrzu, gdzie wieprzowina dryfuje pod prąd czasu. Było to popularne miejsce dla zamrażania różnych rzeczy, a także dla trolli, które chciały szybko myśleć.

Nawet tutaj, z daleka od wzburzonych regionów, ludzie na ulicy byli… czujni. Teraz obserwowali, jak Vimes i jego naprędce zebrany oddział rozstawiają się przy jednej z bram.

— Uważam, że przynajmniej jeden by powinien z panem iść — zadudnił Detrytus, opiekuńczy niczym kwoka. — Chryzopraz nie przyjdzie sam, to się mogę założyć.

Zdjął z pleców Piecmakera, kuszę, jaką własnoręcznie zbudował z dawnej machiny oblężniczej. Wystrzeliwane z niej wiązki bełtów miały tendencję do rozpadania się w powietrzu wskutek samych naprężeń przyspieszenia. Potrafiły usunąć drzwi nie tylko z futryny, ale też ze świata obiektów większych niż zapałka. Częścią uroku Piecmakera był też wyjątkowy brak celności. Reszta oddziału bardzo szybko stanęła za plecami trolla.

— W takim razie wy, sierżancie — zdecydował Vimes. — Reszta wchodzi, tylko jeśli usłyszy krzyk. To znaczy mój krzyk. — Zawahał się, po czym wyjął Gooseberry’ego, który nadal nucił pod nosem. — I żadnego gadania, jasne?

— Tak jest, Wstaw Swoje Imię. Hmm, hum, hmm…

Vimes otworzył drzwi. Z jego ust wraz z oddechem natychmiast buchnęły kłęby pary. Wokół popłynęło martwe, lodowate powietrze. Gruba warstwa szronu skrzypiała pod nogami.

Nienawidził magazynu przyszłej wieprzowiny. Wiszące w powietrzu półprzejrzyste płaty jeszcze nie mięsa, z każdym dniem nabierające realności, budziły w nim dreszcze, niemające nic wspólnego z temperaturą. Chrupiący bekon uważał za samodzielną grupę pożywienia, a widok jej podróżującej wstecz przez czas wywracał mu żołądek na niewłaściwą stronę.

Zrobił kilka kroków i rozejrzał się w wilgotnej, zimnej szarości.

— Komendant Vimes — poinformował, czując się trochę jak głupiec.

Tutaj, z daleka od drzwi, lodowata mgła sięgała kolan. Dwa trolle brnęły przez nią w jego stronę. Więcej mchu, jak zauważył. Więcej klanowego graffiti. Więcej owczych czaszek.

— Tu zostawić broń — zahuczał jeden.

— Beee! — odpowiedział Vimes i przeszedł między nimi.

Za sobą usłyszał szczęk stali i delikatną melodię stalowych linek, naprężonych, ale tęskniących za wolnością. Detrytus przyłożył kuszę do ramienia.

— Możecie próbować mi ją zabrać, jakbyście tak chcieli — zaproponował.

Głębiej w kłębach mgły Vimes zauważył grupę trolli. Jeden czy dwóch wyglądało na wynajętych osiłków. Za to pozostałe… westchnął tylko. Gdyby Detrytus wystrzelił w tamtym kierunku, spora część zorganizowanej przestępczości miasta zostałaby bardzo zdezorganizowana, podobnie jak Vimes, jeśli nie zdążyłby paść na ziemię. Ale nie mógł na to pozwolić. Istniały zasady sięgające głębiej niż prawo. A poza tym czterdziestostopowa dziura w ścianie magazynu wymagałaby pewnych wyjaśnień.

Chryzopraz siedział na oszronionej skrzyni. Nawet w tłumie zawsze można było go rozpoznać. Nosił garnitury, kiedy niewiele trolli aspirowało do czegoś więcej niż jakiś strzęp skórzanej przepaski. Nosił też krawat z diamentową spinką. A dzisiaj nawet narzucił na ramiona futro. Pewnie na pokaz, bo przecież trolle lubią niskie temperatury. Szybciej potrafią myśleć, kiedy ich mózgi stygną. Właśnie dlatego Chryzopraz tutaj wyznaczył spotkanie. No dobra, pomyślał Vimes, starając się opanować szczękanie zębów; kiedy nastąpi moja kolej, spotkamy się w saunie.

— Pan Vimes! Miło, żeś pan przyszedł — odezwał się dobrodusznie Chryzopraz. — Ci dżentelmeni to szanowani ludzie interesu, moi znajomi. I pewnie potrafi pan dopasować nazwiska do twarzy.

— Tak. Brekcja.

— No ale panie Vimes, przecież pan wiesz, że ona nie istnieje — oświadczył niewinnie troll. — Tylko zbieramy się razem, coby poprzez liczne akcje dobroczynne promować w mieście interesy trolli. Można powiedzieć, że jesteśmy przywódcami społeczności. Nie ma powodów, by tak brzydko nas określać.

Przywódcy społeczności, myślał Vimes. Ostatnio wiele się mówiło o przywódcach społeczności, jak na przykład „przywódcy społeczności zaapelowali o spokój” — tej frazy „Puls” używał tak często, że drukarze pewnie zostawiali ją złożoną. Zastanawiał się czasem, kim oni są i jak się ich wyznacza, a także czy „apelowanie o spokój” nie oznacza mrugania i mówienia: „Nie używajcie tych błyszczących nowych toporów bojowych, schowanych w tamtej szafie… Nie, nie tamtej, tej obok”. Combergniot był przywódcą społeczności.

— Mówiłeś, że chcesz ze mną porozmawiać sam na sam — rzucił i skinął w stronę niewyraźnych postaci. Niektóre starały się ukrywać twarze.

— Tak jest. Ach, ci dżentelmeni za mną? Zaraz nas zostawią. — Chryzopraz machnął na nich ręką. — Są tu, cobyś pan zrozumiał, że jeden troll, czyli pański szczerze oddany, mówi za wielu. A też pański dzielny sierżant, a mój stary przyjaciel Detrytus, pewnie wyjdzie zapalić, żem zgadł? Ta rozmowa jest między nami albo jej nie ma.