Выбрать главу

Vimes odwrócił się i skinął na Detrytusa. Z wahaniem, rzuciwszy Chryzoprazowi groźne spojrzenie, sierżant się wycofał. Tak samo jak trolle. Buty zachrzęściły na szronie, a potem zatrzasnęły się wrota.

Vimes i Chryzopraz spoglądali na siebie w dosłownie lodowatej ciszy.

— Słyszę, jak dzwonią panu zęby — stwierdził Chryzopraz. — To miejsce jest dobre dla trolla, ale w panu to ono zamrozi wszystko, co? Dlatego żem przyniósł to futro. — Zsunął je z ramion. — Jesteśmy tylko my dwa, nie?

Duma to jedna sprawa, ale nie czuć własnych palców to całkiem inna. Vimes otulił się pięknym, ciepłym futrem.

— Dobrze. Nie ma co gadać z kimś, komu zamarzły uszy, nie? — Chryzopraz wyjął ogromną cygarnicę. — Pierwsze: żem słyszał, że jeden z moich chłopaków nie pokazał uszanowania. Żem słyszał, że sugerował, że jestem takim trollem, co to chowa osobiste urazy, co to by rękę podniósł na pańską piękną damę i malucha, co tak pięknie rośnie. Czasami rozpacz mnie ogarnia, kiedy patrzę na dzisiejsze młode trolle. Nie mają szacunku. Nie mają stylu. Nie mają finezji. Jak pan chce nowy skalny ogródek przed domem, wystarczy jedno słowo.

— Co? Dopilnuj tylko, żebym go więcej nie oglądał — odparł krótko Vimes.

— To nie problem.

Troll wskazał ustawione za skrzynką nieduże pudło, mniej więcej stopę na stopę. Było o wiele za małe, żeby pomieścić całego trolla.

Vimes starał się je ignorować, co nie było łatwe.

— Tylko po to chciałeś mnie widzieć?

Usiłował powstrzymać wyobraźnię, by na wewnętrznych powierzchniach gałek ocznych nie pokazywała mu amatorskich horrorów.

— Cygaro, panie Vimes? — Chryzopraz otworzył cygarnicę. — Te po lewej są dobre dla ludzi. Najlepszy gatunek.

— Mam swoje. — Vimes wyjął z kieszeni pomięte pudełko. — O co chodzi? Mam mało czasu.

Chryzopraz zapalił cygaro. Zapachniało paloną cyną.

— Tak, bardzo mało, bo ten krasnolud martwy — stwierdził, nie patrząc na Vimesa.

— I co?

— Nie troll to zrobił.

— Skąd wiesz?

Troll spojrzał prosto na komendanta.

— Gdyby tak, to już bym się dowiedział. Żem zadawał pytania.

— My też.

— Ja żem zadawał głośniej. I dostawałem odpowiedzi. Dużo. Czasem dostaję odpowiedzi na pytania, co ich jeszcze nie zadałem.

Nie dziwię się, pomyślał Vimes. Ja muszę przestrzegać reguł.

— Dlaczego cię interesuje, kto zabił krasnoluda?

— Panie Vimes… Żem jest uczciwym obywatelem. Zainteresowanie to mój obywatelski obowiązek! — Chryzopraz obserwował twarz Vimesa, żeby sprawdzić, jak to działa. Wyszczerzył zęby. — Cała ta gupia dolina Koom źle robi na interesy. Ludzie się denerwują, wtykają nosy, pytają. I ja też siedzę i się robię nerwowy. I nagle słyszę, że mój przyjaciel, pan Vimes, prowadzi sprawę, i tak sobie myślę, że ten pan Vimes bywa czasem bardzo nieczuły na nie-anse trollowej kultury, ale jest prosty jak strzała i nie ma na nim much. On zobaczy, gdzie ten tak zwany troll zostawił po sobie swoją maczugę, i pewnie pęka ze śmiechu, takie to przejrzyste jak szkło! Jakiś krasnolud to zrobił i chce, żeby trolle źle wyglądały. Kuu Ee Dee. — Wyprostował się.

— Jaką maczugę? — zapytał cicho Vimes.

— Co?

— Nic nie mówiłem o maczudze. W azecie nic nie pisali o trollowej maczudze.

— Drogi panie Vimes, tak mówią te trawnikowe ozdoby.

— I krasnoludy mówią to tobie, co?

Troll w zamyśleniu spojrzał w górę i dmuchnął dymem.

— W końcu tak… — powiedział. — Ale to szczegół. Tak między nami, tu i teraz. My rozumiemy te sprawy. To jasne jak cokolwiek, że te powariowane krasnoludy się pobiły albo ten krasnolud umarł od tego, że za długo był żywy, albo…

— …albo zadałeś mu kilka pytań?

— To naprawdę niepotrzebne, panie Vimes. Ta maczuga to tylko dla zmyłki. Krasnoludy ją tam podłożyły.

— Albo troll dokonał morderstwa, rzucił maczugę i uciekł — powiedział Vimes. — Albo był sprytny i pomyślał: Nikt nie uwierzy, żeby troll był taki głupi i zostawił maczugę, więc jeśli ją zostawię, to wszystko będzie na krasnoludy.

— Dobrze, że tutaj tak zimno, byłbym całkiem nie nadążył! — roześmiał się Chryzopraz. — Ale wtedy ja pytam: Troll włazi do gniazda tych paskudnych głębinowców i załatwia tylko jednego? A w życiu… Przywaliłby tylu, ilu by zdążył, łups, łups!

Zauważył zdziwienie Vimesa i westchnął.

— Rozumiesz pan: troll, który tam wpadnie, to będzie szalony troll. Wie pan, jak te dzieciaki są nakręcone? Ludzie karmili ich historiami z honorem, chwałą i przeznaczeniem, taki koprolit przeżera mózg szybciej niż slab. A nawet szybciej niż spad. Z tego, co słyszałem, krasnolud oberwał fachowo, szybko i cicho. My tak nie robimy, panie Vimes. Grał pan w to, wie pan. Troll w środku kupy krasnoludów to jak lis w tym… z tymi rzeczami ze skrzydłami, co znoszą te rzeczy takie okrągłe…

— Lis w kurniku?

— A tu to jak… wie pan, futro, duże uszy…

— Królik?

— Właśnie. Walnąć jednego i uciec? Troll na jednym nie skończy, panie Vimes. To jak wy, ludzie, i fistaszki. Ta gra dobrze to pokazuje.

— Jaka to gra?

— Nigdy pan nie grał w łupsa? — Chryzopraz zdziwił się wyraźnie.

— Ach, to… Nie, nie lubię gier. A co do slabu, to przecież ty prowadzisz największy kanał dostawczy. Tylko między nami, tu i teraz.

— Nie, rzucam już to wszystko. — Chryzopraz lekceważąco machnął cygarem. — Można powiedzieć, żem zrozumiał swoje błędy. Od tej chwili czyste życie bez zbaczania na boki. Nieruchomości i usługi finansowe, to jest właściwa droga.

— Miło słyszeć.

— Poza tym dzieciaki mi wchodzą w interes — ciągnął troll. — Osadowe śmiecie. Mieszają slab ze złymi siarczanami, doprawiają chlorkiem żelazowym i innymi paskudztwami. Żeś pan myślał, że slab jest zły? No to niech pan sprawdzi spad. Po slabie troll idzie sobie, siada i gapi się na te wszystkie śliczne kolory, cicho i spokojnie. Ale po spadzie czuje się jak taki najsilniejszy, najmocniejszy troll na świecie, spania mu nie trzeba, jedzenia mu nie trzeba… A po paru tygodniach życia też mu nie trzeba. To nie dla mnie.

— Słusznie, po co zabijać klientów?

— Niski cios, panie Vimes, bardzo niski. Nie, te nowe dzieciaki połowę czasu same łażą na spadzie. Za dużo walk, za dużo braku szacunku. — Zmrużył oczy i pochylił się. — Znam imiona i miejsca.

— Więc twoim obowiązkiem, jako uczciwego obywatela, jest powiedzieć mi o nich — rzekł Vimes. Na bogów, za kogo on mnie bierze? Ale potrzebuję tych nazwisk. Z opisu sądząc, ten spad to straszne świństwo. W tej chwili trolle w bitewnym szale są nam potrzebne jak dziura w głowie, z którą pewnie skończymy.

— Nie mogę powiedzieć. To cały kłopot. Pora nie jest dobra. Pan wie, co się tam dzieje. Jak te głupie krasnoludy chcą się bić, to my potrzebujemy każdego trolla. To właśnie mówię. Powtarzam swoim: Dajmy szansę panu Vimesowi. Bądźcie dobrzy obywatele, nie bujajcie pod łodzią. Ludzie ciągle jeszcze słuchają mnie i moich… partnerów. Ale to już nie za długo. Mam nadzieję, że pan kierujesz tą sprawą, panie Vimes?

— Kapitan Marchewa prowadzi śledztwo.

Chryzopraz znowu zmrużył oczy.

— Marchewa Żelaznywładsson? Wielki krasnolud? Miły chłopak, bystry jak strumyk, ale powiem szczerze, dla trolli nie będzie to dobrze wyglądać.

— Dla krasnoludów też nie wygląda dobrze, jeśli już o tym mowa. Ale to moja straż. Nikt mi nie będzie mówił, kogo mam przydzielić do sprawy.

— Pan mu ufa?

— Tak!