Выбрать главу

— No dobra, on kombinuje, on błyskotliwy. Ale… Żelaznywładsson? Krasnoludzie imię. I to jest problem. A imię Vimes… Takie imię dużo znaczy. Nie da się przekupić, kiedyś aresztował Patrycjusza, nie najostrzejszy nóż w szufladzie, ale uczciwy jak nie wiem co, i nie przestanie kopać. — Zauważył minę Vimesa. — Tak mówią. Chciałbym, coby Vimes wziął się za tą sprawę, bo jest jak ja, chłopak z ulicy. I szybko wygrzebie prawdę. A jemu powiadam: Żaden troll tego nie zrobił, nie tak.

Nie myśl o tym, że gada ulicznym trollowym, upominał sam siebie Vimes. Wydaje się porządnym starym trollem. Ale to Chryzopraz. Wykurzył stąd gangsterów starej daty, którzy sami byli całkiem ostrymi graczami, a Gildię Złodziei powstrzymuje jedną ręką. I to nawet nie siedząc w zaspie śnieżnej. Ale… nie najostrzejszy nóż w szufladzie? No, dziękuję uprzejmie!

A kapitan Marchewa jest błyskotliwy, tak? Umysł Vimesa zawsze szukał powiązań i teraz podpowiedział:

— Kim jest pan Błysk?

Chryzopraz siedział absolutnie nieruchomo. Tylko smużka zielonkawego dymu unosiła się spiralą z czubka cygara. Kiedy wreszcie się odezwał, mówił nietypowo dobrodusznie.

— On? Och, to taka historyjka dla dzieciaków. Jakby trollowa legenda z dalekich, przyszłych czasów[8].

— Taki ludowy bohater?

— Coś w tym rodzaju, tak. Taka głupota, co to ludzie ją sobie opowiadają, kiedy czasy są trudne. Ale to taki błąd ognika, nieprawdziwy. To nowoczesne czasy.

I to chyba było wszystko.

Vimes wstał.

— No dobrze. Słyszałem, co mówiłeś — oświadczył. — A teraz muszę iść do pracy.

Chryzopraz zaciągnął się cygarem i strzepnął popiół na szron. Zaskwierczało.

— Pan wraca na komendę przez Kolejnego Zakrętu?

— Nie, to całkiem nie… — Vimes urwał. W głosie trolla zabrzmiał cień sugestii.

— Niech pan przekaże wyrazy uszanowania tej damie obok cukierni.

— Tak zrobię, prawda? — odparł trochę zaskoczony Vimes. — Sierżancie!

Wrota na końcu hali otworzyły się z trzaskiem i wbiegł Detrytus z kuszą gotową do strzału. Vimes — świadom, że jedną z niewielu wad trolla jest niezdolność do rozumienia wszystkich implikacji terminu „bezpiecznik” — powstrzymał przerażające pragnienie, by rzucić się na ziemię.

— Idzie czas, kiedy wszyscy musimy wiedzieć, gdzie stoimy — mruczał Chryzopraz, jakby zwracał się do słuchającej widmowej wieprzowiny. — I kto stoi obok nas. — A kiedy Vimes szedł już do wyjścia, dodał jeszcze: — Daj pan futro swojej pani, panie Vimes. Z życzeniami ode mnie.

Vimes stanął jak wryty i spojrzał na płaszcz wiszący mu na ramionach. Uszyty był z jakiegoś srebrzystego futra, cudownie ciepłego, ale nie tak, jak wzbierająca w nim wściekłość. Prawie że wyszedł w tym płaszczu. Tak niewiele brakowało…

Strząsnął płaszcz z ramion i zwinął go w kulę. Zapewne aby go uszyto, zginęło kilkadziesiąt rzadkich i piszczących zwierzątek. A teraz Vimes mógł dopilnować, by ich śmierć — w pewnym sensie — nie poszła na marne.

Cisnął zawiniątko w górę, krzyknął „Sierżancie!” i rzucił się na ziemię. Usłyszał szczęk kuszy, głos roju oszalałych pszczół, „brzdęk, brzdęk, brzdęk!” — to odłamki strzał zmieniały krąg metalowego dachu w sito. Poczuł zapach palonej sierści.

Wstał. Wokół niego opadało coś w rodzaju włochatego śniegu. Spojrzał na Chryzopraza.

— Próba przekupstwa funkcjonariusza straży to poważne przestępstwo — oświadczył.

Troll mrugnął.

— Uczciwy jak nie wiem co, tak im mówię. To była miła pogawędka, panie Vimes.

Kiedy byli już na zewnątrz, Vimes wciągnął Detrytusa do zaułka, o ile wciąganie trolla dokądkolwiek w ogóle było możliwe.

— Co wiesz o spadzie? — zapytał.

Trollowi błysnęły oczy.

— Żem słyszał plotki…

— Pójdziecie na Kopalni Melasy, sierżancie, i zbierzecie grupę uderzeniową. Potem ruszycie do alei Kolejnego Zakrętu, za Szorami. Jest tam taki piekarz tortów weselnych, o ile pamiętam. Macie nosa do narkotyków. Powtykajcie go tu i tam.

— Tajest — odparł Detrytus. — Coś się pan dowiedział, sir?

— Powiedzmy tyle, że szczerze próbowano mnie przekonać o dobrych intencjach.

— To dobrze, sir. A kto się szczerzył?

— No… Ktoś, kogo znamy, chce nam pokazać, jakim jest dobrym obywatelem. Bierz się do tego.

Detrytus zarzucił sobie kuszę na ramię, by łatwiej ją przenosić, i poczłapał szybko przed siebie. Vimes oparł się o mur. To będzie długi dzień… A teraz…

Na murze, trochę powyżej wysokości głowy, jakiś troll wyrysował schematyczny obrazek diamentu. Łatwo można było rozpoznać trollowe graffiti — robili je paznokciem i zawsze sięgało przynajmniej na cal głęboko w mur.

Obok diamentu wypisano BŁYSK.

— Ehm… — odezwał się cichy głos z jego kieszeni.

Vimes westchnął i ciągle wpatrując się w litery, sięgnął po Gooseberry’ego.

— Tak?

— Mówiłeś, żeby ci nie przeszkadzać… — zaczął ostrożnie chochlik.

— I co? Co masz mi do powiedzenia?

— Jest za jedenaście minut szósta, Wstaw Swoje Imię — oświadczył chochlik zalękniony.

— Na bogów! Czemu nic nie mówiłeś?

— Bo powiedziałeś, że mam ci nie przeszkadzać! — pisnął chochlik.

— Tak, ale nie… — Vimes urwał. Jedenaście minut. Nie dobiegnie na czas, nie o tej porze. — Szósta jest… ważna.

— Tego mi nie mówiłeś! — Chochlik złapał się za głowę. — Powiedziałeś tylko, żeby nie przerywać! Naprawdę, naprawdę bardzo mi przykro!

Zapominając o Błysku, Vimes rozejrzał się po okolicznych budynkach. Tutaj, gdzie dzielnica rzeźni stykała się z dokami, mało kto potrzebował sekarów, ale zauważył dużą wieżę semaforową nad budynkiem dyrekcji doków.

— Biegnij tam! — rozkazał, otwierając pudełko. — Powiedz, że przychodzisz ode mnie i że wiadomość ma najwyższy priorytet, jasne? Mają przekazać do Pseudopolis Yardu, skąd wyruszam. Przekroczę rzekę Bezprawnym Mostem i dalej pójdę przez Dumy! W Yardzie będą wiedzieli, o co chodzi! Biegnij!

Chochlik natychmiast przeskoczył od rozpaczy do entuzjazmu.

— Tak jest! Zintegrowana Usługa Komunikacyjna Bluenose™ nie zawiedzie cię, Wstaw Swoje Imię! Natychmiast przeprowadzę połączenie!

Zeskoczył i zmienił się w znikającą zieloną smugę.

Vimes zbiegł na nabrzeże i ruszył wzdłuż rzeki, mijając statki. W dokach zawsze był tłok, a droga przypominała tor przeszkód z belami, linami i stosami skrzyń, i z kłótniami co pięć sążni. Ale Vimes był urodzonym biegaczem i znał wszystkie sposoby pozwalające poruszać się po zatłoczonych ulicach miasta. Pochylał się, przeskakiwał, kluczył i wymijał, a w razie konieczności przepychał. Potknął się o linę, przetoczył i wstał. Zderzył się z dokerem, powalił go jednym ciosem i popędził dalej, na wypadek gdyby tamten miał w pobliżu kumpli.

To było ważne…

Z Małpiatej wyjechała lśniąca czterokonna karoca; z tyłu stało dwóch lokajów. Vimes przyspieszył w rozpaczliwym zrywie, złapał uchwyt, podciągnął się między nimi, wpełzł na rozkołysany dach i zeskoczył na kozioł obok młodego woźnicy.

— Straż Miejska! — oznajmił i błysnął odznaką. — Jedź prosto!

— Ale powinienem przecież skręcić w lewo na… — zaczął młody człowiek.

— I zakręć no batem, jeśli można — przerwał mu Vimes. — To ważne!

— Ach, jasne! Przerażający pościg z najwyższą prędkością? — U woźnicy wzbierał entuzjazm. — Pewno! Do tego się nadam! Trafił pan na właściwego człowieka, sir! Wie pan, potrafię przejechać tą karocą dwadzieścia pięć sążni na dwóch kołach! Tylko starsza panna Robinson mi nie pozwala. Prawa strona czy lewa, proszę tylko powiedzieć słowo! Heja! Heja!

вернуться

8

Trollowa tradycja uznaje, że żywe istoty w rzeczywistości przesuwają się w czasie do tyłu. To skomplikowane.