Выбрать главу

— Posłuchaj, wystarczy… — zaczął Vimes, gdy bat strzelił mu nad głową.

— Oczywiście, prawdziwa sztuka to zmusić konie do biegu na dwóch nogach. Właściwie to raczej podskakują, można powiedzieć — ciągnął woźnica. Odwrócił czapkę na głowie, by do minimum zmniejszyć opór powietrza. — Chce pan zobaczyć pełny zwrot?

— Niespecjalnie. — Vimes patrzył prosto przed siebie.

— Spod kopyt mniej strzelają iskry, poważnie. Heja!

Pejzaż się rozmywał. Przed nimi był przejazd na Dok Dwuipółkwartowy. Zwykle prowadził tam zwodzony most… Zwykle.

W tej chwili był podniesiony. Vimes widział maszty statku odnotowywanego od nabrzeża na rzekę.

— Proszę się tym nie przejmować, sir! — krzyknął woźnica. — Przejedziemy nabrzeżem i przeskoczymy!

— Nie da się skoczyć czterokonnym powozem nad dwumasztowcem!

— Na pewno się da, jeśli wymierzyć między maszty! Heja! Heja!

Przed karocą przechodnie rozbiegali się na boki. Z tyłu lokaje zaczęli sobie szukać innego zajęcia. Vimes pchnął chłopaka na bok, porwał lejce, oparł obie stopy o dźwignię hamulca i szarpnął.

Koła się zablokowały. Konie zaczęły skręcać. Karoca wpadła w poślizg, żelazne obręcze kół wysłały strumienie iskier, chrapliwie zazgrzytał metal. Konie skręciły jeszcze kawałek. Karoca sunęła dalej, ciągnąc je za sobą, kręcąc jak wierzchowcami w wesołym miasteczku. Ich kopyta kreśliły na bruku ogniste smugi. W tym momencie Vimes puścił wszystko, jedną ręką chwycił siedzenie od spodu, drugą złapał poręcz, zamknął oczy i czekał, aż ucichnie hałas.

I na szczęście ucichł. Rozbrzmiewał jeszcze tylko jeden cichy dźwięk, zirytowane stukanie o dach karocy, powodowane zapewne przez laskę. Dał się słyszeć gderliwy, starczy damski głos:

— Johnny? Znowu jechałeś za szybko, młodzieńcze?

— Zwrot przemytnika… — szepnął Johnny, spoglądając na zaprzęg czterech parujących koni, skierowanych teraz w stronę, skąd przyjechały. — Jestem pod wrażeniem…

Odwrócił się do Vimesa, którego już tam nie było.

Ludzie holujący statek rzucili liny i rozbiegli się na widok karocy z zaprzęgiem sunącej drogą w ich stronę. Wyjście z doku było wąskie. Człowiek łatwo mógł wdrapać się po linie na pokład, przebiec do drugiej burty i zjechać na bruk po przeciwnej stronie. I właśnie to człowiek zrobił…

Biegnący Vimes widział, że Bezprawny Most będzie problemem. Przeładowany wóz z sianem zaklinował się między szopami, które stały po obu stronach, zerwał czyjeś pięterko i równocześnie zgubił część ładunku. Trwała kłótnia między furmanem a niewzruszonym właścicielem nowego bungalowu. Cenne sekundy minęły na przeciskaniu się nad i przez bele siana, aż wreszcie Vimes znowu biegł obok czekających wozów na przeciwny koniec mostu. Przed sobą widział szeroką arterię, znaną jako Dumy, zastawioną pojazdami i cały czas prowadzącą pod górę.

Nie uda się… Na pewno minęła już za pięć szósta…

Sama myśl o tym, wspomnienie małej buzi…

— Panie Vimes!

Obejrzał się. Dyliżans pocztowy właśnie wyjechał za nim na drogę i zbliżał się truchtem. Marchewa siedział obok woźnicy i machał do niego gorączkowo.

— Proszę na stopień, sir! — krzyknął. — Nie ma pan dużo czasu!

Vimes raz jeszcze ruszył biegiem, a kiedy dyliżans go dogonił, wskoczył na schodek przy drzwiach i chwycił się mocno.

— Czy to nie pocztowy do Quirmu?! — zawołał, gdy woźnica popędził konie do kłusa.

— Zgadza się, sir! — potwierdził Marchewa. — Wyjaśniłem, że chodzi o sprawę najwyższej wagi.

Vimes wzmocnił uchwyt. Dyliżanse miały zawsze dobre konie. Szprychy kół, niezbyt od niego odległe, już teraz rozmazywały się od prędkości.

— Jak się tu dostaliście tak szybko?! — wrzasnął.

— Skrótem przez Aptekarskie Ogrody, sir!

— Co? Ta ścieżka nad rzeką? Przecież jest za wąska na taki powóz!

— Trochę było ciasno, sir, rzeczywiście. Zrobiło się łatwiej, kiedy ścięło nam lampy!

Vimes przyjrzał się, w jakim stanie jest burta dyliżansu. Na całej długości miała zdartą farbę.

— Dobrze! — krzyknął. — Powiedz woźnicy, że pokryję koszty, oczywiście! Ale to na nic, Marchewa! O tej porze aleja Parkowa jest zablokowana na głucho!

— Proszę się nie martwić, sir! Na pańskim miejscu bym się mocno trzymał, sir!

Vimes usłyszał strzał z bata. To był prawdziwy pocztowy dyliżans — worki z pocztą nie dbają o wygody. Czuł przyspieszenie.

Aleja Parkowa jest już niedaleko. Vimes niewiele widział, gdyż oczy mu łzawiły od pędu powietrza, ale przed dyliżansem znajdował się jeden z najpopularniejszych korków miasta. O każdej porze dnia wyglądał fatalnie, lecz wieczorami stawał się wyjątkowo straszny, a to dzięki zakorzenionemu w Ankh-Morpork przekonaniu, że pierwszeństwo jest przywilejem najcięższego pojazdu albo najbardziej bojowego woźnicy. Drobne stłuczki zdarzały się bez przerwy, prowadząc nieodmiennie do blokady przejazdu przez oba powozy, gdy woźnice zeskakiwali z kozłów i przystępowali do dyskusji na tematy bezpieczeństwa ruchu drogowego z odwołaniami do pierwszej broni, jaka wpadła im w ręce. I właśnie w ten maelstrom przeciskających się koni, przebiegających pieszych i przeklinających woźniców pędził dyliżans pocztowy, najwyraźniej w pełnym galopie.

Vimes zamknął oczy, ale po chwili — słysząc zmianę dźwięku kół — zaryzykował uchylenie powiek.

Dyliżans przemknął skrzyżowaniem. Vimes przez moment widział ogromną kolejkę, wściekłą i krzyczącą na parę nieruchomych funkcjonariuszy trolli. Potem pędzili już dalej, do alei Scoone’a.

— Zamknąłeś ulicę? Zamknąłeś ulicę! — wrzasnął, przekrzykując wiatr.

— I Królewską Drogę także, sir! Na wszelki wypadek! — zawołał Marchewa.

— Zablokowałeś dwie główne trasy? Dwie piekielne trasy? W godzinie szczytu?

— Tak, sir! To był jedyny sposób!

Vimes wisiał u drzwiczek oniemiały. Czy on sam by się na to odważył? To właśnie cały Marchewa — mieli problem, a teraz już go nie było. Owszem, w tej chwili całe miasto jest zablokowane wozami, ale to już całkiem inny problem.

Dotrze do domu na czas. Czy jedna minuta miałaby znaczenie? Zapewne nie, chociaż zdawało się czasem, że Młody Sam dysponuje bardzo dokładnym wewnętrznym zegarem. Może i dwie minuty nie zaszkodzą. Nawet trzy. Niewykluczone, że można to przeciągnąć do pięciu. Ale to już koniec. Jeśli można dojść do pięciu minut, to można i do dziesięciu, potem do pół godziny, do kilku godzin… i nie zobaczyć syna przez cały wieczór. Tak że już nie dłużej. Punktualnie o szóstej. Codziennie. Czytać Młodemu Samowi. Żadnych usprawiedliwień. Absolutnie żadnych. Kiedy człowiek ma jakieś dobre usprawiedliwienie, otwiera drzwi złym usprawiedliwieniom.

Miał koszmary o tym, że się spóźnia.

Miał wiele koszmarów dotyczących Młodego Sama. Zawierały puste łóżeczka i ciemność.

To było za… za dobre. W ciągu kilku krótkich lat on, Sam Vimes, wzniósł się do góry niczym balon. Został diukiem, komendantem Straży Miejskiej, miał władzę, był mężem kobiety, na której współczucie, miłość i zrozumienie nie zasługiwał, na dodatek był też bogaty jak Kreozot. Fortuna sypała szczęściem, a on okazał się człowiekiem z wielką chochlą. I wszystko to wydarzyło się tak szybko…

A potem pojawił się Młody Sam. Z początku wszystko układało się świetnie. Niemowlak był… no, jak niemowlak: bezwładna głowa, odbijanie po jedzeniu, niezogniskowany wzrok, całkowite uzależnienie od matki. Aż nagle, pewnego dnia, syn odwrócił się i spojrzał wprost na Vimesa oczami, które dla ojca błyszczały mocniej niż wszystkie latarnie świata. I w życie Sama Vimesa potężną falą wlała się trwoga. Cała ta radość, całe szczęście… Z pewnością wszechświat nie może pozwolić, by tyle dobrego spotkało jednego człowieka; z pewnością przedstawi mu rachunek. Gdzieś tam wzbiera ogromna ciemna fala, a kiedy załamie się nad jego głową, porwie wszystko. W niektóre dni był pewien, że słyszy jej odległy ryk.