Nie, czekaj, nie myśl w ten sposób, pozwalasz, żeby umysł myślał za ciebie… nie, coś nie tak…
W kącie następnej komory, całkiem sporej, zauważyła słaby kontur. Wyglądał jak… jak kontur. Kredowy. Lśniący kredowy kontur.
— Jak rozumiem, to przyjęta metoda — wyjaśnił Twardziec. — Wie pan z pewnością o nocnej kredzie, kapitanie? Robi się ją ze sproszkowanych vurmów. Lśnienie trwa mniej więcej dzień. Na podłodze tutaj zobaczycie, a raczej wyczujecie maczugę, którą zadano śmiertelny cios. Prosto pod pana ręką, kapitanie. Jest na niej krew. Przykro mi z powodu tej ciemności, ale nie dopuszczaliśmy tu vurmów. Zaczęłyby się żywić, rozumie pan.
Angua zobaczyła, jak Marchewa — wyrysowany permanentnym zapachem mydła — wymacuje sobie drogę przez komorę. Jego ręka trafiła na kolejne metalowe drzwi.
— Dokąd one prowadzą, drogi panie? — zapytał, stukając w nie palcem.
— Do innych pomieszczeń.
— Czy były otwarte, kiedy troll zaatakował graga?
Naprawdę zakładasz, że troll to zrobił? — zastanowiła się Angua.
— Myślę, że tak — uznał Twardziec.
— W takim razie chciałbym otworzyć je i teraz, proszę.
— Nie mogę się zgodzić na tę prośbę, kapitanie.
— To nie miała być prośba, panie Twardziec. Po ich otworzeniu chcę wiedzieć, kto był w kopalni w chwili, kiedy wdarł się tu troll. Chcę z nimi porozmawiać. A także z tym, kto odkrył zwłoki. Hara’g, j’kargra.
Dla Angui zapach Twardźca pod licznymi warstwami odzieży się zmienił. Krasnoluda ogarnęła niepewność. Sam się w to wpakował… Teraz wahał się przez kilka sekund, nim odpowiedział:
— Postaram się spełnić twoją pro… żądanie, wytapiaczu. Teraz cię opuszczę. Chodźmy, Helmutłuk.
— Grz dava’j? — odezwał się Marchewa. — K’zakra’j? D’j h’ragna ra’d’j!
Twardziec się zbliżył; jego niepewność rosła. Wyciągnął przed siebie ręce dłońmi w dół. Przez moment, nim rękaw się zsunął, Angua zauważyła na prawym przegubie jaśniejący słabo symbol. Każdy głębinowiec nosił draht jako osobisty dowód tożsamości w tym świecie zasłoniętych postaci. Słyszała, że wykonują je metodą tatuażu krwią vurmów. Zapewne było to dość bolesne.
Marchewa ujął na moment jego ręce, po czym je wypuścił.
— Dziękuję — powiedział, jakby to krasnoludzie interludium w ogóle nie miało miejsca.
Oba krasnoludy odeszły spiesznie.
Strażnicy zostali sami w głębokim mroku.
— O co w tym chodziło? — spytała Angua.
— Chciałem tylko dodać mu otuchy — odparł z satysfakcją Marchewa. Sięgnął do kieszeni. — Teraz, kiedy już dotarliśmy na miejsce, przyda nam się trochę światła, prawda?
Angua wyczuła, że jego ręka przesuwa się energicznie po ścianie raz i drugi, jakby coś malował. Uniósł się aromat… wieprzowiny?
— Zaraz będzie widniej — stwierdził.
— Kapitanie Marchewa, to nie jest… — zaczęła Sally.
— Wszystko w swoim czasie, młodsza funkcjonariusz — przerwał jej stanowczo. — Na razie tylko obserwujcie.
— Ale muszę powiedzieć…
— Później, młodsza funkcjonariusz — rzekł Marchewa odrobinę głośniej. Vurmy płynęły przez otwarte drzwi, przez które tu weszli, i ponad kamieniem. — A przy okazji, Sally… czy nie będzie ci przeszkadzać, jeśli obejrzymy ciało?
Pewno, pomyślała Angua; troszcz się o nią. Ja codziennie mam do czynienia z krwią. Spróbuj przejść milę z moją wrażliwością na zapachy!
— Stara krew to nie problem, sir — zapewniła Sally. — I jest jej tu trochę. Ale…
— Przypuszczam, że zorganizowali kostnicę — powiedział szybko Marchewa. — Rytuały śmierci są dość skomplikowane.
Kostnica? Dla ciebie to jak dom z dala od domu, moja droga, warknął wewnętrzny wilk Angui.
Vurmy rozprzestrzeniały się, wyraźnie celowo pełzły po ścianie…
Przykucnęła, by zbliżyć nos do podłogi. Wyczuwam krasnoludy, dużo krasnoludów, myślała. Trudno wywąchać trolle, zwłaszcza pod ziemią. Krew na maczudze niczym kwiat. Krasnoludzi zapach na maczudze, ale krasnoludzi zapach jest wszędzie… Wyczuwam… Zaraz, to coś znajomego…
Podłoga pachniała głównie mułem i iłem. Wyróżniały się odciski stóp Marchewy, a także jej. Było dużo zapachu krasnoludów i nadal potrafiła słabo wyczuć ich niepokój. Czy zatem tutaj znaleźli ciało? Ale ta plama błota, o tam, jest inna. Została wdeptana w podłoże, lecz pachniała całkiem jak ciężka glina z okolic alei Kamieniołomów. Kto mieszkał przy alei Kamieniołomów? Głównie trolle…
Ślad.
Uśmiechnęła się w szarzejącym wolno mroku. A cały kłopot ze śladami, jak mawia często pan Vimes, polega na tym, że tak łatwo je zostawić. Kilkanaście takich łobuzów można spokojnie nosić w kieszeni.
Ciemność odpływała, ponieważ światło było mocniejsze. Angua uniosła głowę.
Wielki, jasny symbol jarzył się na ścianie w miejscu, gdzie wcześniej dotykał jej Marchewa. Przejechał po niej mięsem, pomyślała. I przybyły na ucztę…
Wrócił Twardziec, z wlokącym się z tyłu Helmutłukiem.
Dotarł aż do:
— Drzwi tutaj można znowu otworzyć, ale niestety…
…i urwał.
To były szczęśliwe vurmy. Według skali zielonkawego lśnienia były wręcz jaskrawe. Za Marchewą pojawiło się teraz jaśniejące koło przecięte dwoma ukośnymi liniami. Oba krasnoludy patrzyły na nie jak zaczarowane.
— No więc może się przyjrzymy? — zaproponował Marchewa, najwyraźniej nie dostrzegając nic nadzwyczajnego w ich zachowaniu.
— My, niestety, woda… woda… nie całkiem szczelne… te drugie drzwi… troll spowodował zalania… — mamrotał Twardziec, nie odrywając wzroku od światła.
— Ale mówicie, że możemy przynajmniej tamtędy przejść? — Marchewa grzecznie wskazał zamknięte drzwi.
— Eee… No tak. Tak. Oczywiście.
Helmutłuk wyjął klucz. Odblokowane koło dało się przekręcić bez trudu. Angua aż nadto wyraźnie dostrzegała, jak mięśnie na gołych ramionach Marchewy napięły się i poruszyły, kiedy odciągał metalowe drzwi.
Och, nie, jeszcze nie, na pewno! Powinna mieć jeszcze co najmniej dzień. To ten wampir, to przez nią — stoi tam i tak niewinnie wygląda… Niektóre części ciała Angui chciały zmienić się w wilka, natychmiast, żeby się bronić…
Po drugiej stronie drzwi była sala podparta słupami. Pachniała wilgocią i niedokończeniem. Pod sufitem świeciły vurmy, ale podłoże było błotniste i mlaskało pod stopami.
Angua zauważyła następne krasnoludzie drzwi na drugim końcu i po jednych w obu bocznych ścianach.
— Wykopaną ziemię wynosimy na wysypisko — wyjaśnił Twardziec. — Hm… sądzimy, że troll dostał się właśnie tamtędy. To niewybaczalne przeoczenie z naszej strony.
Wciąż był wyraźnie zdenerwowany.
— I nikt tego trolla nie widział? — zdziwił się Marchewa, kopiąc nogą w błoto.
— Nie. Te komory są już ukończone. Kopacze odeszli gdzie indziej, ale po zdarzeniu przybiegli jak najszybciej. Uważamy, że grag przybył tu, szukając samotności. Żeby zginąć z przypadkowej ręki ohydztwa…
— Ten troll miał szczęście, prawda? — wtrąciła ostrym tonem Angua. — Przypadkiem się tu zabłąkał i akurat trafił na Combergniota?
Marchewa butem zaczepił o coś metalicznego. Odgarnął jeszcze trochę błota.
— Położyliście tory? — zdziwił się. — Musieliście przerzucać sporo ziemi.