Marchewa odciągnął ją na bok, kiedy dwa krasnoludy stanowczym krokiem podeszły do drzwi.
— Ale on już dawno zniknął — mruknęła, kiedy zbliżyły się dwa następne. — Zapach ma co najmniej dwanaście godzin…
— Co oni robią? — mruknął ze zdziwieniem Marchewa, głównie do siebie.
Te dwa nowe krasnoludy od stóp do głów okrywała skóra, jak Twardźca, ale oba nosiły na wierzchu kolczugi; pozbawione wszelkich ozdób hełmy osłaniały im całe twarze i głowy, pozostawiając otwartą tylko wąską szczelinę na oczy. Każdy z nich miał na plecach duży czarny pakunek, a przed sobą trzymał lancę.
— Och, nie… — jęknął Marchewa. — Chyba nie tutaj…
Padł krótki rozkaz i drzwi otworzyły się, odsłaniając jedynie ciemność.
Lance plunęły ogniem — długimi, żółtymi językami płomienia, a czarne krasnoludy szły za nimi powoli. Powietrze wypełnił ciężki, tłusty dym.
Angua zemdlała.
Ciemność…
Sam Vimes brnął pod górę, śmiertelnie zmęczony.
Było ciepło, cieplej, niż się spodziewał. Pot szczypał go w oczy. Woda chlupała pod nogami i buty ślizgały się w błocie. A przed nim, w górze zbocza, krzyczało dziecko.
Wiedział, że sam też krzyczy. Słyszał oddech świszczący w krtani, czuł, że porusza wargami, ale nie słyszał słów, które powtarzał raz za razem.
Ciemność oblewała go jak zimny tusz. Jej wici ciągnęły jego umysł i ciało, spowalniały go, wlokły z powrotem… A teraz zaatakowały płomieniami…
Vimes zamrugał i zorientował się, że patrzy w kominek. Płomienie falowały spokojnie.
Zaszeleściła suknia — to Sybil wróciła do pokoju, usiadła i sięgnęła po robótkę. Vimes przyglądał się jej tępo. Cerowała jego skarpety. Mieli służące, a ona cerowała mu skarpety. Zresztą przecież nie brakłoby im pieniędzy, gdyby nawet codziennie kupował nową parę. Ale Sybil jakoś wbiła sobie do głowy, że to obowiązek żony, więc cerowała. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu było to krzepiące. Szkoda tylko, że tak naprawdę cerowanie jej nie wychodziło, więc w skarpetach Sama pięty były wielkimi szramami wypełnionymi przecinającymi się włóknami wełny. Nosił je jednak i nigdy o tym nie wspominał.
— Broń, która strzela ogniem — powiedział wolno.
— Tak, sir — przyznał Marchewa.
— Krasnoludy mają broń, która strzela ogniem.
— Głębinowcy używają takich lanc, żeby powodować wybuchy gazu kopalnianego — wyjaśnił kapitan. — Nie myślałem, że zobaczę je tutaj.
— To jest broń, jeśli jakiś drań z niej do mnie celuje! — stwierdził Vimes. — Ile gazu spodziewają się znaleźć pod Ankh-Morpork?
— Sir, nawet rzeka się zapala w czasie letnich upałów.
— No dobrze, dobrze, przyznaję — zgodził się niechętnie Vimes. — Proszę dopilnować, by rozeszła się taka wiadomość. Do każdego, kogo zobaczymy z czymś takim na powierzchni, będziemy najpierw strzelać, a potem nie będzie już sensu o nic pytać. Na bogów, tego tylko nam trzeba… Macie jeszcze coś do przekazania, kapitanie?
— No więc potem pokazali nam ciało Combergniota — powiedział Marchewa. — Co mogę powiedzieć? Na przegubie miał draht, który go identyfikował, a jego skóra była blada. Miał potworną ranę w tyle głowy. Mówili, że to Combergniot. Nie mogę tego udowodnić. Mogę tylko stwierdzić, że nie zginął tam, gdzie powiedzieli, że zginął, ani wtedy, kiedy powiedzieli, że zginął.
— Dlaczego? — zdziwił się Vimes.
— Krew, sir — wyjaśniła Sally. — Tam wszędzie powinna być krew. Przyjrzałam się ranie. To, co trafiła w głowę ta maczuga, było już trupem. I nie zginął w tym tunelu.
Vimes kilka razy odetchnął głęboko. Dowiedział się tylu niedobrych rzeczy, że powinien przyjmować je po jednej zgrozie naraz.
— Niepokoję się, kapitanie — rzekł. — Wie pan dlaczego? Bo mam przeczucie, że całkiem niedługo zostanę poproszony, by potwierdzić istnienie dowodów na to, iż troll popełnił ten czyn. A to, przyjacielu, będzie jak ogłoszenie wybuchu wojny.
— Kazał nam pan zbadać tę sprawę…
— Tak, ale nie spodziewałem się, że przyjdziecie z niewłaściwymi rezultatami! Cała ta sprawa śmierdzi! Glina z alei Kamieniołomów była tam podrzucona, co?
— Musiała być. Trolle rzadko wycierają nogi, ale nosić błoto na podeszwach przez cały dzień? Nie ma szans.
— No i nie zostawiają swoich maczug — mruknął Vimes. — Czyli sprawa jest ustawiona. A tymczasem okazuje się, że tam naprawdę był troll! Angua była pewna?
— Oczywiście, sir — zapewnił Marchewa. — Zawsze ufaliśmy jej nosowi. Proszę o wybaczenie, sir, ale musiała iść zaczerpnąć świeżego powietrza. Wytężała wszystkie zmysły, a potem wciągnęła pełne płuca tego dymu.
— Wyobrażam sobie.
Niech to piekło, myślał Vimes. Byliśmy już na takim etapie, na którym mogłem powiedzieć Vetinariemu, że wszystko to wygląda jak źle przygotowana robota od wewnątrz, upozorowana na atak trolla. I nagle odkrywamy, że był tam troll. Ha! Oto jak można wierzyć dowodom…
Sally chrząknęła uprzejmie.
— Twardziec był zaskoczony i przerażony, kiedy kapitan znalazł czaszkę, sir — powiedziała. — Nie udawał. Jestem tego pewna. Bliski omdlenia ze zgrozy. Tak samo zresztą Helmutłuk, przez cały czas.
— Dziękuję wam, młodsza funkcjonariusz — rzucił ponuro Vimes. — Podejrzewam, że czułbym się tak samo, gdybym zszedł tam z megafonem i wrzasnął: „Hej, chłopaki, witamy w powtórce doliny Koom! Chodźcie, rozegramy ją tutaj, w mieście!”.
— Nie wydaje mi się, żeby to było dobre porównanie, sir — uznał Marchewa.
— No tak. Skoro już pan o tym wspomniał, to pewnie starałbym się być bardziej subtelny.
— I byłaby to przynajmniej szesnasta z określanych jako „bitwa w dolinie Koom” — ciągnął Marchewa. — A nawet siedemnasta, jeśli doliczyć tę na przełęczy Vilinus, choć to była raczej potyczka. Tylko trzy z nich miały miejsce w oryginalnej dolinie Koom, tej uwiecznionej na obrazie Rascala. Podobno jest całkiem dokładny. Oczywiście, Rascal malował go przez wiele lat.
— Niezwykłe dzieło — zauważyła Sybil, nie unosząc wzroku znad cerowania. — Wiecie, należało kiedyś do mojej rodziny, zanim przekazaliśmy je muzeum.
— Czyż postęp nie jest czymś cudownym, kapitanie? — spytał Vimes, wlewając w te słowa możliwie dużo sarkazmu, ponieważ Marchewa z trudem go rozpoznawał. — Kiedy będziemy mieli własną dolinę Koom, nasz przyjaciel Otto w ciągu ułamka sekundy wykona kolorowy ikonogram. Cudownie. Wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz to miasto zostało spalone do gołej ziemi.
Powinien rzucić się do akcji. Dawno temu pewnie by tak zrobił. Ale teraz powinien może wykorzystać cenne chwile, by jeszcze przed rzuceniem się pomyśleć, co chce zrobić.
Próbował. Nie myśl o tej sytuacji jak o jednym wielkim wiadrze pełnym węży. Myśl o jednym wężu naraz. Spróbuj jakoś je rozplątać. A więc co zrobić najpierw?
Wszystko.
No dobrze, spróbujemy inaczej.
— O co chodzi z tymi znakami górniczymi? — zapytał. — Helmutłuk tak jakby narysował taki dla mnie. Widziałem podobne na ścianie. I pan też taki zrobił.
— „Następująca ciemność”. Tak. Jest nabazgrany wszędzie w korytarzach.
— Co oznacza?
— Ostrzeżenie, że stanie się coś strasznego — wyjaśnił z powagą Marchewa.
— No więc jeśli któryś z tych małych drani choćby wyjrzy na powierzchnię z tą ogniową bronią w ręku, będzie to prawda. Ale chce pan powiedzieć, że rysują ostrzeżenie na ścianach?