Выбрать главу

Marchewa przytaknął.

— Musi pan zrozumieć, czym jest krasnoludzia kopalnia, sir. To jakby…

…emocjonalna cieplarnia — tak Vimes to pojmował, chociaż żaden krasnolud tak by jej nie określił. Ludzie dostaliby obłędu, gdyby musieli tak żyć: w ciasnocie, bez żadnej prywatności, bez prawdziwej ciszy, widząc codziennie te same twarze, przez lata. A że wszędzie leżało sporo ostrej broni, tylko kwestią czasu było, by sklepienia zaczęły ociekać krwią.

Krasnoludy nie dostawały obłędu. Pozostawały zamyślone, poważne, skupione na pracy. Ale rysowały znaki.

Przypominało to nieoficjalne głosowanie poprzez graffiti. Wyrażenie swojej opinii o tym, co się dzieje. W ciasnocie kopalni każdy problem był problemem wszystkich, napięcie przeskakiwało od krasnoluda do krasnoluda. Znaki były uziemieniem. Dawały ujście, uwolnienie, sposób okazania swoich uczuć bez drażnienia nikogo (z powodu tej ostrej broni).

Następująca Ciemność — ze strachem oczekujemy tego, co nastąpi. Inne tłumaczenie mogłoby brzmieć: Okażcie skruchę, grzesznicy!

— Setki run oznaczają ciemność — mówił Marchewa. — Niektóre oczywiście należą do zwykłego krasnoludziego, na przykład Długa Ciemność. Jest ich bardzo wiele. Ale niektóre są…

— Mistyczne? — podpowiedział Vimes.

— Niewyobrażalnie mistyczne, sir. Powstały o nich księgi, wiele ksiąg. A to, jak krasnoludy myślą o księgach i słowach, i runach… No, nie uwierzyłby pan, sir. No… Uważają, że świat był spisany. Wszystkie słowa mają ogromną moc. Zniszczenie książki jest dla głębinowca gorsze niż morderstwo…

— Domyśliłem się tego — zapewnił Dyżurny Klasowy Vimes.

— I niektórzy głębinowcy wierzą, że te mroczne znaki są prawdziwe.

— No wiesz, skoro widzimy napis na ścianie…

— Prawdziwe w sensie żywe, sir — uściślił Marchewa. — Jakby istniały gdzieś w głębi, w ciemności pod światem, i to one sprawiały, że zostają napisane. Jest Czekająca Ciemność… to ciemność, która wypełnia nowy szyb. Zamykająca Ciemność… o tej nic nie wiem, ale jest również Otwierająca Ciemność. Oddychająca Ciemność, raczej rzadka. Wołająca Ciemność, bardzo niebezpieczna. Mówiąca Ciemność, Chwytająca Ciemność… Tajemna Ciemność… tę widziałem. Wszystkie mogą być. Ale Następująca Ciemność to bardzo niedobry znak. Słyszałem kiedyś, jak starsze krasnoludy o tym rozmawiały. Mówiły, że może pogasić lampy i jeszcze gorzej. Jeśli ludzie zaczynają rysować ten znak, sytuacja stała się bardzo niedobra.

— To wszystko bardzo ciekawe, ale…

— W tej kopalni wszyscy są zdenerwowani jak demony. Napięci jak liny. Angua mówiła, że potrafi to wyczuć, ale i ja potrafiłem, sir. Dorastałem w kopalni. Kiedy coś jest nie tak, każdy to łapie. W takie dni, sir, mój ojciec zwykle przerywał wszystkie prace górnicze. Zbyt wiele zdarza się wtedy wypadków. I powiem szczerze, sir, tutaj krasnoludy szaleją z niepokoju. Wszędzie widać znaki Następującej Ciemności. Prawdopodobnie górnicy, których zatrudnili po przybyciu tutaj, czują, że jest coś bardzo niedobrego, a jedyną możliwą dla nich reakcją jest taki znak.

— Hm, zabili ich głównego graga…

— Wyczuwam atmosferę kopalni, sir. Każdy krasnolud wyczuwa. Ona aż cuchnie strachem, grozą i straszną niepewnością… A są w Głębi rzeczy jeszcze gorsze od Następującej Ciemności.

Vimes przez moment miał wizję mściwej ciemności wzbierającej w jaskiniach jak fala, szybciej niż zdoła uciekać człowiek…

To głupie. Przecież ciemności nie widać.

Chociaż zaraz… Czasami widać. Za dawnych czasów, kiedy ciągle miał nocne służby, poznał wszystkie odcienie ciemności. I czasami trafiała się tak gęsta, aż człowiek miał wrażenie, że musi się przez nią przeciskać. To były te noce, kiedy konie się płoszyły, psy skomlały, a w dzielnicy rzeźni zwierzęta wyrywały się z zagród. Pojawiały się niewytłumaczalnie, tak samo jak noce całkiem jasne i srebrzyste, chociaż na niebie nie świecił księżyc. Vimes nauczył się wtedy, by nie używać swojej małej strażniczej latarenki. Tylko oślepiała. Człowiek patrzył w ciemność, dopóki nie mrugnęła. Wygrywał pojedynek spojrzeń.

— Trochę się w tym gubię, kapitanie — przyznał Vimes. — Nie wychowywałem się w kopalni. Czy te znaki się pojawiają, ponieważ krasnoludy myślą, że wydarzy się coś złego i chcą temu zapobiec, czy myślą, że kopalnia zasługuje na coś złego, czy może chcą, żeby coś złego się wydarzyło?

— To może być wszystko naraz. — Marchewa się skrzywił. — Kiedy w kopalni źle się dzieje, uczucia bywają bardzo gwałtowne.

— Wielkie nieba!

— Och, bywa strasznie, sir. Może mi pan wierzyć. Ale nikt nigdy nie narysowałby najgorszego ze znaków, chcąc, by się zdarzył. Zresztą samo rysowanie nic nie da. Trzeba pragnąć, by to się stało, pragnąć do ostatniego tchu.

— A jaki to znak?

— Och, nie chce pan tego wiedzieć, sir.

— Chcę, przecież spytałem.

— Nie. Naprawdę pan nie chce, sir. Naprawdę.

Vimes miał już zacząć krzyczeć, ale powstrzymał się i zastanowił.

— Właściwie nie, chyba faktycznie nie chcę — ustąpił. — Tu chodzi o histerię i mistycyzm. To tylko dziwaczny folklor. Krasnoludy w to wierzą. Ja nie. Zatem, kapitanie… jak pan skłonił vurmy, żeby ułożyły ten znak?

— To łatwe, sir. Wystarczy posmarować ścianę kawałkiem mięsa. Dla vurmów to prawdziwa uczta. Chciałem trochę potrząsnąć Twardźcem. Chciałem, żeby się zdenerwował, tak jak mnie pan uczył. I pokazać, że wiem o znakach. Jestem przecież krasnoludem.

— Kapitanie, pora nie jest chyba odpowiednia, żeby pana przekonywać, lecz…

— Och, wiem, że ludzie się śmieją. Sześciostopowy krasnolud? Ale wie pan, sir, być człowiekiem znaczy po prostu mieć ludzkich rodziców. To łatwe. Być krasnoludem to niekoniecznie mieć krasnoludzich rodziców, choć to niezły początek. Chodzi raczej o pewne ceremonie. Przestrzegałem ich. Dlatego jestem człowiekiem i krasnoludem. Głębinowcom trudno się z tym pogodzić.

— Znowu mistyka, co? — zapytał ze znużeniem Vimes.

— O tak, sir.

Marchewa zakaszlał. Vimes rozpoznał to szczególne kaszlnięcie. Oznaczało, że kapitan ma złe wieści i zastanawia się, jak je ułożyć, by zmieściły się w dostępnej w głowie komendanta przestrzeni jeszcze-niedostawania-szału.

— Proszę mówić, kapitanie.

— Ehm… Pojawił się ten maluch.

Marchewa otworzył dłoń. Chochlik Gooseberry usiadł.

— Pędziłem przez całą drogę, Wstaw Swoje Imię — oznajmił z dumą.

— Zauważyliśmy go, jak biegł wzdłuż rynsztoka — wyjaśnił Marchewa. — Nietrudno było, bo jarzył się bladozielono…

Vimes wyjął z kieszeni pudełko i położył je na podłodze. Chochlik wlazł do środka.

— Ooo, jak przyjemnie — westchnął. — Nie mówicie mi tylko o szczurach i kotach!

— Goniły cię? — zdziwił się Vimes. — Przecież jesteś istotą magiczną!

— One tego nie wiedzą! — burknął chochlik. — Co to ja… A tak. Pytałeś mnie o usuwanie nocnych nieczystości, Wstaw Swoje Imię. Przez ostatnie trzy miesiące ładunek dodatkowych szambowozów dawał średnio czterdzieści ton co noc.

— Czterdzieści ton? To by wypełniło duży pokój! Czemu nic o tym nie wiedzieliśmy?

— Wiedziałeś, Wstaw Swoje Imię. Tylko że one wyjeżdżały wszystkimi bramami, więc prawdopodobnie żaden strażnik nie widział nigdy więcej niż jednego czy dwóch dodatkowych wozów.

— No tak, ale co noc pojawiały się w raportach! Dlaczego nie zauważyliśmy?

Zapadło niezręczne milczenie. Chochlik odchrząknął.

— Nikt tych raportów nie czyta, Wstaw Swoje Imię. Są chyba tym, co w naszym fachu nazywamy dokumentami tylko do zapisu.

— Ale ktoś chyba powinien je czytać! — zirytował się Vimes.

Znowu zapadła cisza.

— Wydaje mi się, że ty, kochanie — powiedziała Sybil, skupiona na cerowaniu.

— Ja tam dowodzę! — zaprotestował Vimes.

— Tak, kochanie. O to właśnie chodzi.

— Nie mogę całego czasu poświęcać na przekładanie papierów!

— Więc wyznacz kogoś innego, żeby to robił, kochanie.

— Mogę?

— Tak jest, sir — potwierdził Marchewa. — Pan dowodzi.

Vimes zerknął na chochlika, który uśmiechnął się z entuzjazmem.

— Czy mógłbyś przejrzeć moją tacę z dokumentami przychodzącymi…

— Podłogę — mruknęła Sybil.

— …i powiedzieć, co tam jest ważnego?

— Z radością, Wstaw Swoje Imię. Mam tylko jedno pytanie, Wstaw Swoje Imię. Co jest ważne?

— No… fakt, że szambonurkowie wywożą z miasta o wiele więcej nieczystości, jest naprawdę ważny, nie myślisz?

— Nie mam pojęcia, Wstaw Swoje Imię — odparł chochlik. — Ja w sensie ścisłym nie myślę. Ale przypuszczam, że gdybym miesiąc temu zwrócił na ten fakt twoją uwagę, kazałbyś mi wetknąć głowę w kaczy kuper.

— To prawda. — Vimes pokiwał głową. — Pewnie bym kazał. Kapitanie?

— Sir! — Marchewa wyprostował się na krześle.

— Jaka jest sytuacja na ulicach?

— Gangi trolli włóczyły się po mieście przez cały dzień. Teraz liczne krasnoludy kręcą się w okolicach placu Sator, a znaczna liczba trolli gromadzi się przy placu Pękniętych Księżyców.

— O jak wielkich grupach mówimy?

— Około tysiąca, licząc ogólnie. Wszyscy pili, naturalnie.

— Czyli akurat w nastroju do bójki?

— Tak, sir. Akurat dosyć pijani, by zachowywać się głupio, ale zbyt trzeźwi, by się przewracać.

— Interesujące spostrzeżenie, kapitanie — mruknął Vimes w zadumie.

— Tak, sir. Podobno mają zacząć o dziewiątej. Jak rozumiem, dokonano pewnych ustaleń.

— W takim razie uważam, że przed zmierzchem bardzo dużo glin powinno się znaleźć na Chrupie, pomiędzy nimi. Jak sądzisz? Przekażcie wiadomość na komisariaty.

— Już to zrobiłem, sir — zapewnił Marchewa.

— I postarajcie się o jakieś barykady.

— Zorganizowałem to, sir.

— Wezwaliście specjalnych?

— Godzinę temu przesłałem wiadomość, sir.

Vimes się zawahał.

— Muszę tam być, kapitanie.

— Powinniśmy mieć wystarczającą liczbę ludzi, sir.

— Ale nie będziecie mieli wystarczającej liczby komendantów — odparł Vimes. — Kiedy jutro Vetinari przeciągnie mnie po rozżarzonych węglach z powodu poważnych rozruchów w centrum miasta, nie chcę mu tłumaczyć, że właśnie spędzałem cichy wieczór w domu. — Obejrzał się na żonę. — Przepraszam, Sybil.

Lady Sybil westchnęła.

— Chyba porozmawiam z Havelockiem na temat godzin pracy, do jakich cię zmusza — oświadczyła. — To wcale na ciebie dobrze nie wpływa. Sam wiesz.

— Taka praca, moja droga. Przykro mi.

— Kazałam w kuchni przygotować ci termos zupy.

— Naprawdę?

— Oczywiście. Znam cię, Sam. I jeszcze torbę z kanapkami. Kapitanie Marchewa, ma pan dopilnować, żeby zjadł jabłko i banana. Doktor Lawn twierdzi, że musi jeść co najmniej pięć owoców albo warzyw dziennie!

Vimes patrzył nieruchomo na Marchewę i Sally, starając się przekazać ostrzeżenie, że pierwszego funkcjonariusza, który się uśmiechnie albo wspomni komuś o tym kiedykolwiek, kiedykolwiek… czekają naprawdę ciężkie chwile.

— A przy okazji, keczup nie jest warzywem — dodała Sybil. — Nawet ten zaschnięty na czubku butelki. No… na co jeszcze czekacie?