Выбрать главу

I znów pociągnął inspektora za sobą, na ulicę, gdzie kolumna strażników zmierzała na Chrup. Poza tym było pusto. Mieszkańcy Ankh-Morpork mieli instynkt pozostawania w domach, kiedy na zewnątrz pojawiało się za wiele toporów i maczug z kolcami.

Chrup był po prostu bardzo, bardzo szeroką drogą, kiedyś przeznaczoną na ceremonialne defilady — smętna pozostałość z czasów, kiedy miasto miało wiele powodów do ceremonii. Teraz wypełniała ją tylko mżawka, która niewiele robiła poza zwilżaniem chodników i odbijaniem świateł pochodni wzdłuż barier.

Bariery… W straży nazywali je barykadami. Ha! Kawałki drewna pomalowane w czarno-żółte pasy i ułożone na kozłach to żadne barykady, nie dla kogoś, kto stał za taką prawdziwą, zbudowaną z gruzu, mebli, beczek, strachu i skręcającego jelita wyzwania. Nie, te proste obiekty były fizycznym symbolem idei. Były linią na piasku. Mówiły: dotąd i nie dalej. Mówiły: tu właśnie jest prawo. Przekrocz tę linię, a znajdziesz się poza prawem. Spróbujcie przekroczyć tę linię ze swoimi masywnymi toporami, wielkimi morgensternami i ciężkimi, bardzo ciężkimi kolczastymi maczugami, a my nieliczni, my szczęśliwi nieliczni, którzy stoimy tu z naszymi drewnianymi pałkami, my… my…

…może lepiej nie przekraczajcie tej linii, co?

Czarno-żółte granice prawa ustawiono w dwóch liniach, jakieś dwanaście stóp od siebie, co dawało dość miejsca dla dwóch szeregów strażników stojących twarzami na zewnątrz.

Vimes wciągnął pana Pesymala na sam środek Chrupu, pomiędzy szeregi, i tutaj wypuścił.

— Jakieś pytania? — rzucił, kiedy spóźnieni nowo przybyli przebiegli obok, by zająć stanowiska.

Mały człowieczek spojrzał ku Pękniętym Księżycom, gdzie trolle rozpaliły wielkie ognisko. Potem odwrócił się w drugą stronę, do placu Sator, gdzie krasnoludy rozpaliły kilka ognisk. Z daleka słychać było śpiewy.

— A tak, najpierw śpiewają. W tym momencie chodzi tylko o to, żeby krew płynęła szybciej, rozumie pan — tłumaczył Vimes. — Pieśni o bohaterach, wielkich zwycięstwach, zabijaniu swoich wrogów i piciu z ich ciepłych czaszek. Takie tam.

— A może obejdą nas bokiem, co? — zapytał z nadzieją A.E. Pesymal.

— Wątpię. Nie będą w nastroju do wąskich uliczek. Będą myśleli w liniach prostych. Pędź i wrzeszcz, powiedzą, boś nie leszcz.

— Ach, tam przecież stoi uniwersytet — oświadczył A.E. Pesymal, jakby pierwszy raz w życiu zauważył potężną bryłę Niewidocznego Uniwersytetu. — Magowie na pewno mogą…

— …magicznie wyrwać im broń z rąk, być może pozostawiając wszystkie palce? Przenieść ich czarami do aresztu? Zmienić we fretki? A co potem, panie Pesymal? — Vimes zapalił cygaro, osłaniając zapałkę dłońmi tak, że płomyk na moment rozjaśnił jego twarz. — Czy podążymy tam, gdzie nas prowadzi magia? Machniemy różdżką, żeby odkryć, kto jest winien i jakiego przestępstwa? Zaczarujemy ludzi, żeby byli dobrzy? Niewinni nie mieliby się czego obawiać, myśli pan? Nie postawiłbym na to nawet pensa, panie Pesymal. Magia jest taka trochę żywa, trochę podstępna. I kiedy już pan myśli, że trzyma ją za gardło, ona gryzie pana w tyłek. Żadnej magii w mojej straży, panie Pesymal. Używamy tylko dobrej, staroświeckiej roboty policyjnej.

— Ale ich jest bardzo dużo, komendancie.

— Razem około tysiąca, jak oceniam — odparł spokojnie Vimes. — Plus kto wie, ilu jeszcze, którzy się włączą, jeśli stracimy kontrolę nad sytuacją. W tej chwili to tylko zapaleńcy i gangi.

— Ale… ale nie może pan, no… zostawić ich, żeby to załatwili między sobą?

— Nie, panie Pesymal, ponieważ nastąpiłoby to, co w straży nazywamy „całkowitym i absolutnym krwawym chaosem”. A ten chaos by trwał i bardzo szybko się rozprzestrzeniał. Nie, musimy to skończyć od razu, więc…

Od placu Pękniętych Księżyców dobiegł głuchy huk. Był dostatecznie głośny, by odbić się echem od ścian budynków.

— Co to było? — Pan Pesymal rozejrzał się nerwowo.

— Och, można się było tego spodziewać — odparł Vimes.

Pan Pesymal uspokoił się trochę.

— Można?

— Tak. To gahanka, trollowy rytm wojenny. Podobno dziesięć minut po jego usłyszeniu człowiek jest martwy.

Za plecami Pesymala Detrytus uśmiechnął się szeroko, a światło pochodni zmieniło jego diamentowe zęby w rubiny.

— To prawda? — zapytał inspektor niepewnie.

— Nie wydaje mi się. A teraz przepraszam na chwilę, pełniący obowiązki funkcjonariusza Pesymal. Zostawiam was w dobrych rękach sierżanta Detrytusa, muszę pogadać z moimi ludźmi. Usztywnić im ścięgna, że tak powiem.

Vimes odszedł pospiesznie. Powtarzał sobie, że nie powinien tego robić inspektorowi — to tylko urzędnik i prawdopodobnie nie jest złym człowiekiem. Kłopot polegał na tym, że trolle na Pękniętych Księżycach też nie były złymi trollami, a krasnoludy na Sator — złymi krasnoludami. Ludzie, którzy prawdopodobnie nie są źli, mogą zabić.

Trollowy rytm zahuczał nad miastem w chwili, kiedy Vimes stanął obok Freda Colona.

— Widzę, że postanowili dać nam gahanka, panie Vimes — stwierdził sierżant z nerwową dobrodusznością.

— Tak. Pewnie niedługo ruszą do szturmu.

Vimes zmrużył oczy, próbując dostrzec wokół dalekiego ognia jakieś postacie. Trolle nie szturmowały szybko, ale kiedy już ruszały, wyglądało to jak sunący mur.

Jeśli wyciągnie się rękę i stanowczym głosem krzyknie „Stać!”, to prawdopodobnie nie wystarczy.

— Myśli pan o innej barykadzie, panie Vimes? — spytał Fred.

— Hmm… — mruknął Vimes, odsuwając myślową wizję siebie wprasowanego w ulicę.

— Barykady, sir — podpowiedział Colon. — Ponad trzydzieści lat temu…

Vimes sztywno skinął głową. O tak, pamiętał Wspaniałą Rewolucję. Tak naprawdę to nie była rewolucja, a za wspaniałą mógłby ją uznać tylko ktoś, kto uważa, że przedwczesny grób jest wspaniały. I ludzie też tam ginęli z powodu innych ludzi, którzy — poza jednym czy dwoma — prawdopodobnie nie byli złymi ludźmi…

— Tak — przyznał. — Wydaje się, że to było wczoraj.

Każdego dnia, pomyślał, wydaje się, że to było wczoraj.

— A pamięta pan sierżanta Keela? Tamtej nocy wykręcił parę sztuczek.

Głos sierżanta Colona, podobnie jak wcześniej pana Pesymala, brzmiał dziwnie zachęcająco. Vimes przytaknął.

— A przypadkiem nie chowa pan jednej czy dwóch w rękawie, sir? — ciągnął Fred, z nagą już i bezwstydną nadzieją.

— Znasz mnie, Fred. Zawsze chętnie się czegoś uczę — odpowiedział dość niejasno Vimes.

Poszedł dalej. Skinieniem pozdrawiał strażników, których znał, innych klepał po plecach i starał się nie dać pochwycić żadnemu spojrzeniu. Każda twarz była w jakimś sensie odbiciem twarzy Freda Colona. Praktycznie widział ich myśli, gdy w bębenki walił jak młotem huk pięciuset maczug uderzających równocześnie o kamienie.

Wymyślił pan coś, prawda, panie Vimes? Nie będziemy tu tkwić ściśnięci jak mięso w kanapce, prawda? To jakaś sztuczka, prawda? Sztuczka, sir? Sir?

Mam nadzieję, że tak, myślał Vimes. Ale sztuczka czy nie, straż musi tu być. I taka jest prawda.

Coś się zmieniło w rytmie gahanka. Trzeba było uważnie się wsłuchać, lecz niektóre maczugi uderzały o ziemię odrobinę za szybko albo trochę spóźnione. Aha…

Dotarł do Cuda i Marchewy, którzy wpatrywali się w dalekie ogniska krasnoludów.

— Chyba uzyskujemy rezultat, sir — zauważył Marchewa.