Выбрать главу

— Mam nadzieję, do demona! Co się dzieje z krasnoludami?

— Mniej śpiewają, sir — zameldowała Cudo.

— Miło to słyszeć.

— Ale dalibyśmy im radę, prawda, sir? — zapytał Marchewa. — Z funkcjonariuszami golemami po naszej stronie? Gdyby przyszło co do czego?

Oczywiście, że nie, podsunął odpowiedź umysł Vimesa. Moglibyśmy najwyżej zginąć bohatersko. Widziałem ginących bohatersko ludzi. To nie ma przyszłości.

— Nie chcę, żeby coś przychodziło do czegoś, kapitanie…

Vimes urwał. Zobaczył ciemniejszy cień w mroku.

— Podaj hasło! — zawołał pospiesznie.

Niewyraźna postać w obszernej pelerynie z kapturem zawahała się.

— Hafło? Momencik, gdzief je fobie zapifałem… — zaczęła.

— W porządku, Igorze, możesz przechodzić — rzucił Marchewa.

— Fkąd pan wiedział, że to ja, fir? — zdziwił się Igor, schylając się pod barierą.

— Twój płyn po goleniu — wyjaśnił Vimes, mrugając do kapitana. — Jak poszło?

— Tak jak pan fądził, fir. — Igor zrzucił kaptur. — A przy okazji, dobrze zefkrobałem blat, a mój kuzyn Igor czeka gotów do pomocy. Gdyby zafło cof nieprzewidzianego, fir…

— Dziękuję, że o tym pomyślałeś, Igorze — rzekł Vimes, tak jakby Igory w ogóle myślały o czymś innym. — Mam nadzieję, że nie będzie potrzebny…

Spojrzał w obie strony Chrupu. Deszcz padał gęściej. Przynajmniej raz ten dobry przyjaciel gliny pojawił się wtedy, kiedy naprawdę mógł się przydać. Deszcz zwykle tłumi bojowy zapał.

— Ktoś widział Nobby’ego?

— Jestem, panie Vimes — odezwał się głos z ciemności. — Stoję tu od pięciu minut.

— To czemu nic nie gadasz?

— Nie mogłem sobie przypomnieć hasła, sir. Pomyślałem, że zaczekam i podsłucham, jak Igor je mówi.

— No to właź. Jak poszło?

— Lepiej, niż mógłby pan sobie wyobrazić, sir — zapewnił Nobby. Deszcz ściekał mu z peleryny.

Vimes popatrzył wokół.

— No dobra, chłopcy, to by było tyle. Marchewa i Cudo, wy prowadzicie do krasnoludów, ja i Detrytus weźmiemy trolle. Znacie zasady. Szeregi mają się przesuwać powoli. I żadnej ostrej broni. Powtarzam: żadnej ostrej broni, chyba że zagrozi nam śmierć. Załatwimy to po policyjnemu, jasne? Na mój sygnał!

Pospieszył z powrotem wzdłuż podwójnej linii barier tak szybko, jak sunęło poruszenie w szeregach strażników. Detrytus czekał ze stoickim spokojem.

— Maczugi właśnie wzięły przestały, sir — zameldował.

— Słyszałem, sierżancie. — Vimes zdjął naoliwiony skórzany płaszcz i powiesił na barierze. Musiał mieć wolne ręce. — A przy okazji, jak poszło na Kolejnego Zakrętu?

— Och, cudownie, sir — odparł rozmarzony Detrytus. — Sześciu alchemików i pięćdziesiąt funtów świeżego spadu. Wejście, wyjście, szybko i miło, wszyscy siedzą na Tantach.

— Nie wiedzieli nawet, co ich trafiło, co?

Detrytus zrobił lekko urażoną minę.

— No nie, sir — powiedział. — Żem dopilnował, coby wiedzieli, żem to ja ich trafił.

Vimes zauważył pana Pesymala, w miejscu gdzie go zostawił. Twarz inspektora była bladym kręgiem w mroku. No, wystarczy już tej zabawy. Może ten mały dureń czegoś się nauczył, tkwiąc na deszczu i czekając, aż znajdzie się między dwoma grupami wściekłego motłochu. Może miał czas pomyśleć, jak to jest, kiedy życie staje się ciągiem właśnie takich chwil. To trochę trudniejsze od przesuwania papierów, co?

— Na pańskim miejscu zaczekałbym tutaj, panie Pesymal — powiedział możliwie łagodnie. — Tam może się miejscami zrobić groźnie.

— Nie, komendancie. — A.E. Pesymal uniósł wzrok.

— Co?

— Uważałem na to, co zostało powiedziane, i chcę zmierzyć się z wrogiem, komendancie — oświadczył A.E. Pesymal.

— Proszę posłuchać, panie Pe… Posłuchaj mnie, A.E. — rzekł Vimes, kładąc mu dłoń na ramieniu. I urwał. A.E. Pesymal trząsł się tak bardzo, że jego kolczuga lekko podzwaniała. Jednak Vimes nie zrezygnował. — Lepiej idź do domu, co? To nie jest twoje miejsce.

Kilka razy klepnął to ramię, całkiem zakłopotany.

— Komendancie Vimes! — rzekł stanowczo inspektor.

— Słucham.

A.E. Pesymal zwrócił do niego twarz bardziej wilgotną, niż mógł to usprawiedliwić deszcz.

— Jestem pełniącym obowiązki funkcjonariusza, prawda?

— No tak, wiem, że tak mówiłem, ale nie sądziłem, że potraktuje to pan poważnie…

— Jestem poważnym człowiekiem, komendancie. I nie ma takiego miejsca, w którym wolałbym teraz być zamiast tutaj — zapewnił pełniący obowiązki funkcjonariusza Pesymal, szczękając zębami. — I takiej chwili, w której chciałbym być tutaj, zamiast teraz. Załatwmy to należycie, dobrze?

Vimes zerknął na Detrytusa, który wzruszył potężnymi ramionami. Coś się tam działo w głowie małego człowieczka, któremu pewnie jedną ręką mógłby przetrącić kark.

— No dobrze, skoro się upierasz — mruknął Vimes bezradnie. — Słyszeliście inspektora, sierżancie. Załatwmy to.

Detrytus kiwnął głową. Odwrócił się w stronę dalekiego obozowiska trolli, uniósł dłonie do ust i wykrzyknął ciąg trollowych słów rozbrzmiewających głośno między ścianami budynków.

— Może coś, co byśmy wszyscy rozumieli? — zaproponował Vimes, kiedy ucichły echa.

A.E. Pesymal wystąpił naprzód i nabrał tchu.

— No chodźcie, jeśli wam się wydaje, że jesteście twardzi! — wrzasnął na całe gardło.

Vimes odchrząknął.

— Dziękuję, panie Pesymal — rzekł słabym głosem. — Sądzę, że to powinno wystarczyć.

* * *

Księżyc chował się gdzieś za chmurami, lecz Angua nie musiała go widzieć. Marchewa zamówił kiedyś dla niej na urodziny specjalny zegar. Z małym księżycem, który obracał się na zmianę ciemną i jasną stroną, co dwadzieścia osiem dni. Musiał sporo kosztować i Angua nosiła go teraz na obroży — jedynym elemencie odzieży, którego mogła używać przez cały miesiąc. Nie powiedziała Marchewie, że zegar nie jest jej potrzebny. I tak wiedziała, w jakiej księżyc jest fazie.

W tej chwili też bardzo dobrze to wiedziała, ponieważ myślała nosem. To był problem z tym czasem wilka: nos przejmował kontrolę.

Przeszukiwała zaułki wokół ulicy Melasowej, oddalając się po spirali od wejścia do kopalni krasnoludów. Krążyła przez świat kolorów; zapachy nachodziły na siebie, dryfowały i utrzymywały się.

Nos jest także jedynym organem, który potrafi spojrzeć wstecz przez czas.

Odwiedziła już stos odpadków na wysypisku i odkryła zapach trolla. Wydostał się tamtędy, ale nie warto było podążać za tropem tak wystygłym. Przecież setki ulicznych trolli nosiły ostatnio mech i czaszki. Ale to ohydne, oleiste paliwo… ten zapach tkwił jej w pamięci. Te małe demony musiały mieć jakieś inne wejścia, prawda? I jakoś trzeba przemieszczać powietrze w kopalni. Więc ślad tego oleju wydostanie się na zewnątrz razem z powietrzem. Zapach nie będzie mocny, ale nie potrzebowała mocnego. Wystarczy najmniejszy ślad. Wystarczy z nawiązką.

Kiedy biegła przez zaułki i przeskakiwała przez mury na ciemne dziedzińce, trzymała ściśniętą w paszczy niedużą skórzaną sakwę, niezbędną każdemu wilkołakowi, który musi pamiętać, że ubranie nie podąża za nim magicznie.

W torbie była lekka jedwabna sukienka i duża butelka płynu do ust, który Angua uważała za największy wynalazek ostatnich stu lat.

To, czego szukała, znalazła za Broad-Wayem: wyróżniało się na tle znajomych, organicznych zapachów miasta jak wąska czarna wstążeczka smrodu, która pozostawiała w powietrzu zygzaki, kiedy przeciągały ją tu i tam przypadkowe podmuchy wiatru i przejeżdżające wozy.