Pomieszczenie szatni nie było dostatecznie duże. Nic by nie było dostatecznie duże. Sierżant Angua starała się nie nabierać powietrza.
Duża sala byłaby dobra. A otwarta przestrzeń jeszcze lepsza. Potrzebowała miejsca na oddech. A ściślej mówiąc, potrzebowała miejsca, żeby nie oddychać wampirem. Przeklęta Cudo! Ale przecież nie mogła jej odmówić, to by fatalnie wyglądało. Mogła tylko się uśmiechać, znosić to i tłumić narastającą pokusę, by zębami rozerwać dziewczynie gardło.
Musi przecież wiedzieć, że to robi, myślała. Muszą wiedzieć, że wydzielają tę atmosferę naturalnej swobody, pewni siebie w każdym towarzystwie, wszędzie na swoim miejscu, a u wszystkich innych wzbudzają poczucie skrępowania i niższej klasy. Och, jej… Proszę mnie nazywać Sally, też mi coś…
— Przepraszam za to — powiedziała, starając się zmusić włoski na karku, by nie stawały sztorcem. — Trochę tu duszno. — Zakaszlała. — No, w każdym razie to właśnie to. Nie przejmuj się, tutaj zawsze tak pachnie. I nie męcz się z zamykaniem szafki, wszystkie klucze są takie same, a zresztą większa część drzwiczek odskakuje, jeśli w odpowiedni sposób uderzyć w ramę. Nie trzymaj tam nic cennego, tutaj wszędzie jest pełno glin. I nie denerwuj się za bardzo, jeśli ktoś podrzuci ci drewniany kołek albo wodę święconą.
— Czy coś takiego jest prawdopodobne? — spytała Sally.
— Nie prawdopodobne — odparła Angua. — Pewne. Ja na przykład znajdowałam tu psie obroże i psie sucharki w kształcie kości.
— Poskarżyłaś się?
— Co? Nie! Nie skarżysz się na takie rzeczy! — warknęła Angua. Żałowała, że nie może przestać oddychać. I tak już była pewna, że jej włosy wyglądają okropnie.
— Ale myślałam, że straż jest…
— Słuchaj, to nie ma nic wspólnego z tym, kim jesteś… kim jesteśmy, jasne? Gdybyś była krasnoludem, znalazłabyś parę butów na platformach albo drabinę, albo jeszcze coś, chociaż ostatnio nie zdarza się to tak często. Zwykle próbują z każdym. To taka policyjna zabawa. A potem obserwują, co zrobisz, rozumiesz. Nikt się nie przejmuje, czy jesteś trollem, gnomem, zombi czy wampirem… — W każdym razie nie za bardzo, dodała w myślach. — Ale nie pozwól im uznać cię za marudę albo donosiciela. Zresztą te sucharki były całkiem niezłe, prawdę mówiąc… Aha, spotkałaś już Igora?
— Wiele razy — zapewniła Sally.
Angua uśmiechnęła się z przymusem. W Überwaldzie człowiek bez przerwy spotykał Igory. Zwłaszcza jeśli był wampirem.
— Ale tego tutaj? — spytała.
— Nie, raczej nie.
Aha. Dobrze. Angua starała się unikać laboratorium Igora, ponieważ zapachy, jakie stamtąd dolatywały, były albo boleśnie chemiczne, albo przeraźliwie, sugestywnie organiczne, ale teraz będzie je wąchać z ulgą. Podeszła do drzwi nieco szybciej, niż tego wymagała uprzejmość. Zastukała.
Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Każde otwierane przez Igora drzwi skrzypiały. To taki dar…
— Cześć, Igor — rzuciła wesoło Sally. — Przybij szóstkę!
Angua zostawiła ich, zajętych pogawędką. Igory były naturalnie służalcze, wampiry naturalnie nie. Idealnie do siebie pasowali. A ona mogła przynajmniej wyjść na powietrze.
Otworzyły się drzwi.
— Pan Pesymal, sir — oznajmiła Cudo, wprowadzając do gabinetu Vimesa mężczyznę niewiele wyższego od niej. — A tu jest służbowy egzemplarz „Pulsu”.
Pan Pesymal był schludny. A właściwie przeszedł już poza schludność. Był osobnikiem z rodzaju układających. Garnitur miał tani, ale bardzo czysty, a jego małe buty aż się skrzyły. Włosy też mu błyszczały, jeszcze mocniej niż buty. Miały na środku przedziałek i były tak przylizane, że wyglądały jak namalowane na głowie.
Wszystkie działy miejskiej administracji od czasu do czasu podlegają kontroli, wyjaśnił Vetinari. Nie było powodów, by w tych procedurach omijać straż, prawda? W końcu bardzo intensywnie drenowała miejską szkatułę. Vimes zauważył, że rzeczy drenowane zwykle są wyrzucane. „Pomimo to”, powiedział wtedy Vetinari. Tylko „pomimo to”. Nie można się spierać z „pomimo to”.
Rezultatem okazał się pan Pesymal zbliżający się do Vimesa.
Błyszczał przy każdym kroku. Vimes nie potrafił inaczej tego opisać. Każdy jego ruch był… no, schludny. Portmonetka podkówka i okulary na tasiemce, pomyślał; mogę się założyć.
Pan Pesymal złożył się na krześle przed biurkiem Vimesa i z dwoma cichymi trzaskami otworzył klamry swojej teczki. Z pewną ceremonialnością założył okulary. Rzeczywiście, były na czarnej tasiemce.
— To mój list uwierzytelniający od lorda Vetinariego, wasza łaskawość — powiedział, podając kartkę papieru.
— Dziękuję, panie… A.E. Pesymal. — Vimes zerknął tylko i odłożył list na bok. — W czym mógłbym panu pomóc? A przy okazji: komendant Vimes, kiedy jestem w pracy.
— Potrzebny mi będzie gabinet, wasza łaskawość. I wgląd we wszystkie pańskie papiery. Jak pan wie, moim zadaniem jest przekazanie jego lordowskiej mości pełnego przeglądu oraz analizy kosztów/zysków straży, oraz wszelkich sugestii udoskonaleń na wszystkich jej polach działania. Pańska współpraca będzie przyjęta z wdzięcznością, ale nie jest konieczna.
— Sugestie udoskonaleń, tak? — rzekł jowialnym tonem Vimes. Tymczasem stojąca za krzesłem A.E. Pesymala sierżant Tyłeczek ze zgrozą przymknęła oczy. — Po prostu świetnie. Zawsze znany byłem ze swojej chęci do współpracy. Wspominałem już o tym diuku, prawda?
— Tak, wasza łaskawość — odparł sztywno A.E. Pesymal. — Pomimo to jest pan diukiem Ankh i niewłaściwe byłoby zwracanie się do pana w inny sposób. Świadczyłoby o braku szacunku.
— Rozumiem. A jak powinienem się zwracać do pana, panie Pesymal? — zapytał Vimes.
Kątem oka zauważył, że deska podłogi na drugim końcu pokoju unosi się ledwie dostrzegalnie.
— A.E. Pesymal będzie całkiem odpowiednie, wasza łaskawość — odparł inspektor.
— To A oznacza…? — Vimes na moment oderwał wzrok od deski.
— Po prostu A, wasza łaskawość — wyjaśnił cierpliwie A.E. Pesymal. — A.E. Pesymal.
— Chce pan powiedzieć, że nie dostał pan imienia, tylko inicjały?
— Otóż to, wasza łaskawość.
— A jak zwracają się do pana przyjaciele?
A.E. Pesymal wyglądał, jakby w tym zdaniu pojawiło się jedno ważne założenie, którego nie zrozumiał. Dlatego Vimesowi zrobiło się go trochę żal.
— No cóż, sierżant Tyłeczek się panem zajmie — zapewnił z udawaną serdecznością. — Sierżancie, znajdźcie panu A.E. Pesymalowi jakiś pokój. I pokażcie wszelkie papiery, jakich zażąda.
I to jak najwięcej, pomyślał. Zasypcie go nimi, byle trzymał się ode mnie z daleka.
— Dziękuję, wasza łaskawość. Będę też musiał odbyć rozmowy z niektórymi funkcjonariuszami.
— Po co? — zdziwił się Vimes.
— By zagwarantować, że mój raport będzie kompletny, wasza łaskawość — wyjaśnił spokojnie A.E. Pesymal.
— Mogę panu powiedzieć wszystko, czego chce się pan dowiedzieć.
— Tak, wasza łaskawość, ale nie tak przebiega kontrola. Muszę działać całkowicie niezależnie. Quis custodiet ipsos custodes, wasza łaskawość.
— To znam — stwierdził Vimes. — Kto pilnuje strażników? Ja, panie Pesymal.
— Ach, ale kto pilnuje waszej łaskawości? — spytał inspektor z przelotnym uśmiechem.
— Też ja. Przez cały czas. Może mi pan wierzyć.