Выбрать главу

— No tak, wasza łaskawość. Pomimo to muszę w tej sprawie reprezentować interes publiczny. Postaram się nie wchodzić w drogę.

— To miło z pańskiej strony, panie Pesymal — rzekł Vimes, kapitulując. Nie zdawał sobie sprawy, że ostatnio tak bardzo irytował Vetinariego. To wyglądało jak jedna z jego gierek. — No dobrze. Życzę panu miłego, i mam nadzieję, krótkiego pobytu u nas. Proszę mi wybaczyć, ale dzisiaj czeka mnie sporo pracy z całą tą przeklętą doliną Koom i w ogóle. Wejdź, Fred!

Tej sztuczki nauczył się od Vetinariego. Gościowi trudno było przedłużać pobyt w gabinecie, gdy wszedł już kolejny interesant. Poza tym Fred mocno się pocił przy tej pogodzie — a był mistrzem pocenia. A przez wszystkie te lata nigdy nie wpadł na to, że kiedy ktoś stanie przed drzwiami, deska podłogi przechylała się lekko na belce i unosiła akurat w miejscu, gdzie Vimes mógł to zauważyć.

Deska podłogowa opadła na miejsce i drzwi się otworzyły.

— Nie wiem, jak pan to robi, panie Vimes — stwierdził pogodnym tonem sierżant Colon. — Właśnie miałem zapukać.

Kiedy już znudzi ci się podsłuchiwanie, pomyślał Vimes. Ale z satysfakcją zauważył, że A.E. Pesymal marszczy nos.

— O co chodzi, Fred? — zapytał. — Nie, nie przejmuj się, pan Pesymal właśnie wychodził. Pamiętajcie, co mówiłem, sierżancie Tyłeczek. Miłego dnia, panie Pesymal.

Gdy tylko Cudo wyprowadziła inspektora za drzwi, Fred Colon zdjął hełm i otarł czoło.

— Znowu się robi upał — powiedział. — Jak nic będziemy mieli burzę z piorunami.

— Owszem, Fred. A jaką masz do mnie sprawę, konkretnie? — Vimes dał do zrozumienia, że co prawda Fred zawsze jest miłym gościem, ale akurat teraz chwila nie jest najlepsza.

— Eee… coś dużego toczy się po ulicy, sir — oświadczył Fred z powagą, tonem człowieka, który nauczył się tego zdania na pamięć.

Vimes westchnął.

— Fred, chcesz powiedzieć, że coś się dzieje?

— Tak, sir. To krasnoludy, sir. Chodzi mi o naszych chłopaków. Jest coraz gorzej. Cały czas rozmawiają w grupkach. Gdzie się spojrzy, sir, tam idzie takie grupowanie. Tylko że milkną, kiedy podejdzie ktoś inny. Milkną i rzucają mu spojrzenie, sir. A trolle robią się od tego nerwowe. Trudno się dziwić.

— Na tej komendzie nie będzie żadnego odgrywania doliny Koom, Fred — rzekł Vimes. — Wiem, że miasto aż się nią gotuje, bo zbliża się rocznica, ale spadnę jak tona prostokątnych rzeczy do budowania na każdego glinę, który spróbuje w szatni zabawy w rekreację historii. Wyleci na dupę, zanim się zorientuje. Dopilnuj, żeby wszyscy to rozumieli.

— Tajest. Ale mnie nie o takie sprawy chodzi, sir. Tyle wszyscy wiemy — zapewnił Fred Colon. — To coś innego, świeżego, od dzisiaj. Czuję coś niedobrego, sir, aż mnie ciarki przechodzą. Krasnoludy coś wiedzą. Coś, czego nie mówią.

Vimes się zawahał. Fred Colon — powolny, flegmatyczny, bez wielkiej wyobraźni — nie był największym darem dla służby policyjnej. Ale człapał po ulicach od tak dawna, że wyrył już na nich bruzdy, a gdzieś wewnątrz tej głupiej głowy kryło się coś bardzo sprytnego, co wąchało wiatr, słuchało brzęczenia ulicy i czytało napisy na ścianach, choć zapewne poruszając wargami.

— Pewnie ten przeklęty Combergniot znowu ich podburzył — uznał Vimes.

— Słyszę, jak w tej swojej mowie powtarzają jego nazwisko, sir, pewno, ale słowo daję, jest w tym coś więcej. Znaczy, naprawdę wyglądają niespokojnie, sir. To coś ważnego, sir. Czuję to w swojej wodzie…

Vimes rozważył możliwość dopuszczenia wody Freda Colona jako Dowodu Rzeczowego A. Nie było to coś, czym chciałby wymachiwać w sądzie, ale głębokie wewnętrzne przeczucie starego ulicznego potwora, takiego jak Fred, mocno się liczyło między glinami.

— Gdzie jest Marchewa? — zapytał.

— Ma wolne, sir. Był na służbie przez nocną i poranną zmianę, przy Kopalni Melasy. Wszyscy teraz ciągną na podwójnych dyżurach, sir — dodał Colon z wyrzutem.

— Przykro mi, Fred, ale sam wiesz, jak to jest. Jak tylko wróci, powiem, żeby się tym zajął. Jest krasnoludem, będzie wiedział, co w trawie piszczy.

— Obawiam się, że na tę trawę może być ciut za wysoki, sir — odparł Colon jakimś dziwnym tonem.

Vimes przechylił głowę w bok.

— Dlaczego tak mówisz, Fred?

Colon pokręcił głową.

— Takie przeczucie, sir. — A potem dodał głosem, w którym rozbrzmiewały wspomnienia i zniechęcenie: — Było nam lepiej, kiedy byliśmy tylko pan, sir, ja, Nobby i młody Marchewa, co? W tamtych czasach wszyscy wiedzieliśmy, kto jest kim. Wiedzieliśmy, co który myśli…

— Tak, Fred. Myśleliśmy: „Chciałbym, żebyśmy chociaż raz mieli przewagę”. Widzisz, Fred, ja wiem, że wszystko to trochę nas dołuje, ale właśnie dlatego potrzebuję was, doświadczonych funkcjonariuszy, żebyście się temu oparli. Jasne? Jak ci się podoba twój nowy gabinet?

Colon się rozpromienił.

— Bardzo ładny, sir. Tylko z tymi drzwiami trochę szkoda.

Znalezienie odpowiedniej niszy dla Freda Colona stanowiło poważny problem. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak ktoś, kto — na przykład — spadając w przepaść, musi się zatrzymywać i pytać o drogę w dół. Freda Colona trzeba było znać. A nowsi gliniarze go nie znali. Widzieli tylko tchórzliwego, głupawego grubasa, co — prawdę mówiąc — było mniej więcej prawdą. Ale nie całą prawdą. Fred spojrzał emeryturze prosto w twarz i nie życzył sobie takich rzeczy. Vimes ominął ten kłopot, przydzielając mu stanowisko podoficera aresztowego, ku powszechnemu rozbawieniu[2], oraz gabinet w Ośrodku Szkoleniowym Straży po drugiej stronie uliczki, w miejscu, które było znane — i prawdopodobnie będzie znane już zawsze — jako dawna fabryka lemoniady. Dorzucił mu jeszcze funkcję podoficera łącznikowego, ponieważ nazwa dobrze brzmiała, a nikt nie wiedział dokładnie, co znaczy. Dołożył mu także kaprala Nobbsa — kolejnego niewygodnego we współczesnej straży dinozaura.

To działało. Nobby i Colon posiedli uliczną wiedzę o Ankh-Morpork dorównującą wiedzy samego Vimesa. Spacerowali sobie, na pozór bezcelowo i nikomu nie zagrażając, i nasłuchiwali miejskiego odpowiednika dżunglowych tam-tamów. A czasami tam-tamy przychodziły do nich. Kiedyś duszny pokoik Freda był miejscem, gdzie kobiety z nagimi ramionami mieszały wielkie porcje takich napojów jak Sarsaparilla, Malinowa Lawa czy Imbirowa Soda. Teraz zawsze grzał się tam czajnik i był to dom otwarty dla wszystkich kumpli, dawnych strażników i dawnych oszustów — czasami były to te same osoby. Vimes bez oporów podpisywał rachunki za pączki pochłaniane masowo, kiedy zaglądali tam, by wyrwać się spod nadzoru żon. Warto było. Dawni gliniarze mieli oczy szeroko otwarte, a plotkowali jak praczki. W teorii jedynym problemem życia Freda były drzwi.

— Gildia Historyków twierdzi, że powinniśmy zachować jak najwięcej ze starej fabryki, Fred — przypomniał Vimes.

— Wiem, sir, ale… Ale „Dyrdymalnia”, sir? No poważnie…

— Przecież to ładna mosiężna tabliczka, Fred. Podobno nazwa wzięła się od syropu będącego podstawą napojów. Ważny fakt historyczny. Mógłbyś zalepić napis kawałkiem papieru.

— Tak robimy, sir, ale chłopcy zrywają go i chichoczą.

Vimes westchnął.

— Załatw to jakoś, Fred. Doświadczony sierżant poradzi sobie z taką sprawą. To wszystko?

— No, niby tak, sir, właściwie… Ale…

— Daj spokój. Mam ciężki dzień.

— Słyszał pan o panu Błysku, sir?

— Czyści się nim oporne powierzchnie?

— Eee… co takiego, sir? — spytał Fred.

Nikt nie potrafił wyrazić osłupienia lepiej od Freda Colona. Vimes trochę się zawstydził.

вернуться

2

Jak przy „Stary Fred myślał, że będzie mógł dojadać resztki, więc się zgłosił na ochotnika”. Ponieważ jest to przykład humoru biurowego, wcale nie musi być zabawny.