— No dobra, przyznaję, że to jest jakiś powód. Ale nie jest pan głębinowcem?
Nieśmialsson wzruszył ramionami.
— Potrafię myśleć głębokie myśli. Urodziłem się tutaj, komendancie, tak jak Helmutłuk. Nie wierzę, bym musiał mieć górę nad głową, żeby być krasnoludem.
Vimes kiwnął głową. Miejscowy chłopak, nie jakiś mądrala z gór. I bystry. Nic dziwnego, że przywódcy krasnoludów go lubią…
— No dobrze, panie Nieśmialsson, może pan pójść ze mną — oświadczył. — Ale pod dwoma warunkami, zgoda? Pierwszy: ma pan pięć minut, żeby zdobyć zestaw do gry w łupsa. Myślę, że da pan radę.
— Ja też tak sądzę. — Krasnolud uśmiechnął się lekko. — A ten drugi warunek?
— Ile czasu zajmie panu nauczenie mnie tej gry?
— Pana? Nigdy pan nie grał?
— Nie. Pewien troll pokazał mi łupsa niedawno, ale ja, odkąd dorosłem, nie grałem w żadne gry. Chociaż jako dzieciak byłem całkiem niezły we wlane szczury[12].
— Myślę, że kilka godzin powinno… — zaczął Nieśmialsson.
— Nie mamy tyle czasu — przerwał mu Vimes. — Daję panu dziesięć minut.
Impreza zaczęła się Pod Kubłem przy Błyskotnej — w pubie dla glin. Właściciel, pan Cheese, rozumiał gliniarzy. Lubili pić w miejscach, gdzie nie widzieli niczego, co by im przypominało, że są gliniarzami. Nie zachęcał do zabawy.
Płova zaproponowała, żeby się przeniosły do Dzięki Bogom Otwarte.
Angua nie była w nastroju, ale nie miała serca odmówić. Oczywisty fakt był taki, że Płova miała ciało, za które każda kobieta powinna ją znienawidzić, a żeby dopełnić tej obrazy, okazała się też bardzo sympatyczna. To dlatego, że miała poczucie własnej wartości mniej więcej takie jak gąsienica oraz — co człowiek odkrywał po krótkiej z nią rozmowie — mniej więcej tyle samo mózgu. Może jakoś się to równoważyło, może jakieś dobrotliwe bóstwo powiedziało jej: „Przykro mi, mała, będziesz tępa jak beczka smalcu, ale dobra wiadomość jest taka, że to nie będzie miało znaczenia”.
Miała też żołądek z żelaza. Angua się zastanawiała, ilu pełnych nadziei mężczyzn zginęło, próbując ją upić tak, by spadła pod stół. Alkohol jakby w ogóle nie uderzał jej do głowy. Może nie mógł jej znaleźć. Ale stanowiła miłe, niekrępujące towarzystwo, pod warunkiem że człowiek unikał aluzji, ironii, sarkazmu, ripost, satyry i słów dłuższych niż „kurczak”.
Angua była rozdrażniona, ponieważ marzyła o piwie, a młody człowiek za barem uważał, że „kufel winkles” to nazwa koktajlu. Biorąc pod uwagę, jakie oferowali tu drinki, pewnie trudno się dziwić.
— Co to jest… — Angua przeglądała kartę — Szaleńczy Orgazm?
— Oj, dziewczyno — westchnęła Sally. — Wygląda na to, że spotkałyśmy się w samą porę.
— Nie — mruknęła Angua, gdy pozostałe się roześmiały. To była taka wampirza odpowiedź… — Chodziło mi o to, z czego jest zrobiony.
— Almonte, wahlulu, whiskey cream Bearhuggera i wódka — odparła Płova, która znała chyba przepis na każdy koktajl, jaki kiedykolwiek powstał.
— I jak to działa? — spytała Cudo, wyciągając szyję, by wyjrzeć zza baru.
Sally zamówiła cztery, po czym zwróciła się do Płovej:
— No więc… Ty i Nobby Nobbs, co? Jak to jest?
Trzy pary uszu zastrzygły.
Inna rzecz, do której człowiek się przyzwyczajał w obecności Płovej, to cisza. Gdziekolwiek poszła, milkły rozmowy. Aha, i jeszcze spojrzenia. Milczące spojrzenia. Tylko czasami gdzieś w cieniu — westchnienie. Same boginie byłyby gotowe zabić, by wyglądać jak Płova.
— Jest miły — powiedziała. — Rozśmiesza mnie i trzyma ręce przy sobie.
Trzy twarze znieruchomiały w wyrazie koncentracji. O Nobbym mowa?! Tak wielu pytań na pewno nie zadadzą…
— Pokazał ci sztuczki, które robi ze swoimi pryszczami? — spytała Angua.
— Tak. Myślałam, że się posiusiam! Jest taki zabawny!
Angua wpatrzyła się w swojego drinka. Cudo zakaszlała. Sally studiowała kartę.
— Można na nim polegać — powiedziała Płova. I jakby niejasno zdając sobie sprawę z faktu, że to nie wystarczy, dodała ze smutkiem: — Jeśli już musicie wiedzieć, to pierwszy chłopak, który mnie gdzieś zaprosił.
Sally i Angua odetchnęły razem. Coś zaczęło im świtać. Czyli na tym polega problem… I to naprawdę fatalny przypadek.
— To znaczy, włosy wszędzie mi włażą, mam za długie nogi i wiem, że moje łono jest za… — mówiła dalej Płova, ale Sally przerwała jej, unosząc dłoń.
— Przede wszystkim, Płova…
— Naprawdę mam na imię Betty. — Płova wytarła nos tak cudowny, że największy rzeźbiarz świata popłakałby się, gdyby mógł go wyrzeźbić. Brzmiało to „blort!”.
— A więc przede wszystkim… Betty — powtórzyła Sally — …żadna kobieta poniżej czterdziestu pięciu lat…
— …pięćdziesięciu… — poprawiła ją Angua.
— Słusznie, pięćdziesięciu. Żadna kobieta poniżej pięćdziesięciu lat nie użyje słowa „łono”, by określić cokolwiek związanego ze sobą. Tak się po prostu nie mówi.
— Nie wiedziałam — zaszlochała Płova.
— To fakt — zgodziła się Angua.
Ojej, jak zacząć wyjaśniać, na czym polega syndrom palanta? Komuś takiemu jak Płova, do której imię Betty pasowało jak wół do karety? To nie był przypadek syndromu palanta, to był sam syndrom, jego kwintesencja, klasyczny, czysty platoński przykład, który należało wypchać, oprawić i zachować jako pomoc naukową dla studentów na przyszłe wieki. A ona była szczęśliwa z Nobbym!
— Muszę ci teraz powiedzieć… — zaczęła i wycofała się przed tym niemożliwym zadaniem. — Chodzi o to… Słuchajcie, może jeszcze się czegoś napijemy? Jaki jest następny koktajl na liście?
Cudo zerknęła w kartę.
— Wielki, Różowy i Drżący — przeczytała. — Klasa! Weźmiemy cztery!
Fred Colon zajrzał przez kratę. Trzeba przyznać, że był niezłym dozorcą: zawsze miał przygotowaną gorącą herbatę, na ogół był przyjaźnie nastawiony do większości ludzi, a przy tym zbyt powolny, by łatwo dać się oszukać. Klucze do cel trzymał w blaszanym pudełku w dolnej szufladzie swojego biurka, całkowicie poza zasięgiem dowolnego kija, ręki, psa, zręcznie zarzuconego paska albo wytresowanego małpiego pająka z Klatchu[13].
Ten krasnolud trochę go niepokoił. Różni siedzieli tu w areszcie, często nawet trochę wrzeszczeli, ale z tym tutaj nie wiedział, co gorsze — szloch czy milczenie. Postawił świecę na stołku przy kracie, ponieważ krasnolud zaczynał się niepokojąco zachowywać, jeśli nie miał dostatecznego światła.
W zadumie pomieszał herbatę i podał kubek Nobby’emu.
— Moim zdaniem mamy tu jakiegoś dziwoląga — stwierdził. — Krasnolud, który się boi ciemności? Musi mieć coś poprzestawiane w głowie. Nie dotknął nawet herbaty i kanapki. Co o tym myślisz?
— Myślę, że zjem jego kanapkę. — Nobby sięgnął do talerza.
— A w ogóle to skąd się tu wziąłeś? — zdziwił się Fred. — Jestem zdumiony, że nie gapisz się na młode kobiety.
— Płova dzisiaj pije z dziewczętami — wyjaśnił Nobby.
— Ach, powinieneś ją ostrzec. Sam wiesz, co się dzieje w centrum, kiedy ludzie wychodzą z pubów i klubów. Wymioty, wrzaski, zachowanie nieuchodzące damom, ściąganie gorsetów i sam nie wiem co jeszcze. To się nazywa… — poskrobał się po głowie — …picie na pomór.
12
Słynny ankhmorporski sport rynsztokowy, ustępujący popularnością jedynie wyścigom zdechłych szczurów. Kupkowe pogonie chyba całkiem zanikły, mimo próby wprowadzenia ich na wyższy segment rynku z nową nazwą misie-kupisie.
13
Co prawdopodobnie czyniło Freda Colona absolutnym wyjątkiem w annałach służby więziennej.