Umilkł.
Nobby zakaszlał nerwowo.
— No cóż, dziękuję raz jeszcze — rzekł Vimes.
Wielkie nieba, ależ pomieszali w głowie temu biedakowi! A ja nie mam niczego… Mógłbym dorwać Twardźca pod zarzutem fałszowania dowodów. Nie mogę postawić Cegły na miejscu dla świadków, bo udowodnię tylko, że w kopalni był troll. Mam jedynie tego młodego Helmutłuka, który nie jest w stanie zeznawać.
Obejrzał się na Nieśmialssona i wzruszył ramionami.
— Myślę, że zatrzymamy naszego przyjaciela jeszcze na tę noc, dla jego dobra. Nie wyobrażam sobie, żeby miał dokąd pójść. Oczywiście, zeznanie jest objęte…
Jego głos cichł z wolna. Odwrócił się znowu i spojrzał badawczo na żałosnego Helmutłuka.
— Jaki obraz?
— Obraz bitwy w dolinie Koom, pędzla Methodii Rascala — odparł krasnolud, nie podnosząc głowy. — Jest bardzo wielki. Ukradli go z muzeum.
— Co?! — zawołał Fred Colon, który w kącie parzył herbatę. — To oni?
— Jak to? Wiedziałeś o tym, Fred? — zapytał groźnie Vimes.
— My… Tak, panie Vimes, napisaliśmy raport…
— Dolina Koom! Dolina Koom! Dolina Koom! — ryknął Vimes i uderzył pięścią w stół tak mocno, że aż podskoczyły lichtarze. — Raport?! Do demona, po co komu raport? Czy ja ostatnio mam czas na czytanie raportów? Dlaczego nikt mi o tym nie powie…
Jedna świeca sturlała się na podłogę i zgasła. Już na krawędzi blatu Vimes próbował złapać drugą, ale wymknęła mu się i knotem w dół wylądowała na kamieniach.
Ciemność opadła jak topór.
Helmutłuk jęknął. Był to głęboki, rozdzierający jęk, jakby śmiertelne charczenie z żywych jeszcze ust.
— Nobby! — wrzasnął Vimes. — Zapal natychmiast tę piekielną zapałkę i to jest piekielny rozkaz!
W ciemności rozległo się gorączkowe szuranie, a potem główka zapałki rozjarzyła się jak supernowa.
— Dawaj ją tutaj, człowieku! — wołał Vimes. — Zapalaj świece!
Helmutłuk wciąż wpatrywał się w stół, gdzie to wywołane złością uderzenie przewróciło figury pod koniec gry.
Kiedy zapaliły się płomyki świec, Vimes zerknął na planszę.
Jeśli człowiek miał skłonność do widzenia znaków, mógłby uznać, że krasnoludy i trolle upadły mniej więcej w kręgu wokół centralnego głazu, a kilka dodatkowych krasnoludów przetoczyło się dalej w jednej linii. Można by wręcz powiedzieć, że utworzyły kontur okrągłego oka. Z ogonem.
Helmutłuk westchnął lekko i osunął się bokiem na podłogę. Vimes poderwał się, by mu pomóc, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie o zasadach. Opanował się, odstąpił z rękami uniesionymi w górę.
— Panie Nieśmialsson… — rzucił. — Ja nie mogę go dotknąć. Proszę…
Grag skinął głową i przyklęknął obok Helmutłuka.
— Nie ma pulsu, serce nie bije — poinformował po kilku sekundach. — Przykro mi, komendancie.
— Czyli wygląda na to, że jestem w pańskich rękach.
— Istotnie. W rękach krasnoluda. — Grag wstał. — Komendancie Vimes, przysięgnę, że w mojej obecności Helmutłuk traktowany był z szacunkiem i troską. I że był pan wobec niego aż za bardzo życzliwy. Nie ma pan jego śmierci na sumieniu. Wezwała go Przyzywająca Ciemność. Krasnoludy zrozumieją.
— Ale ja nie rozumiem! Dlaczego go zabiła? Co ten nieszczęśnik zrobił złego?
— Raczej należałoby stwierdzić, iż umarł ze strachu przed Przyzywającą Ciemnością — odparł Nieśmialsson. — Zostawił uwięzionego górnika, słyszał w ciemności jego krzyki… i nie zrobił nic. Dla wszystkich krasnoludów to straszna zbrodnia.
— Tak straszna jak starcie słowa? — zapytał kwaśno Vimes. Był wstrząśnięty bardziej, niż miał ochotę przyznać.
— Niektórzy powiedzą, że o wiele straszniejsza. Strach i własne sumienie zabiły Helmutłuka. Całkiem jakby miał w głowie swoją Przyzywającą Ciemność. W pewnym sensie, oczywiście, wszyscy ją mamy, komendancie. Albo coś podobnego.
— Wasza religia naprawdę może ludziom zaszkodzić.
— To przesadne stwierdzenie, jeśli porównamy z tym, co sami robią sobie nawzajem. — Grag skrzyżował martwemu krasnoludowi ręce na piersi. — Zresztą to nie religia, komendancie. Nasz tak spisał Prawa i Świat, a potem odszedł. Nie wymaga, byśmy o Nim myśleli, tylko byśmy myśleli.
Wstał.
— Wyjaśnię moim rodakom sytuację, komendancie. A przy okazji, chciałbym prosić, żeby zabrał mnie pan ze sobą do doliny Koom.
— Czyżbym jakoś zasugerował, że wybieram się do doliny Koom? — zdziwił się Vimes.
— No dobrze — odparł grag spokojnie. — Powiedzmy zatem, że gdyby ogarnęła pana ochota na wycieczkę do doliny Koom, zabierze mnie pan? Znam to miejsce. Znam historię. Wiem nawet sporo o znakach górniczych, zwłaszcza Głównych Ciemnościach. Mogę się przydać.
— I żąda pan tego za samo powiedzenie prawdy?
— Oczywiście nie. J’ds hasfak ‘ds’. Czyli pertraktuję bez topora w dłoni. Powiem prawdę niezależnie od tego, co pan postanowi. Jednakże skoro nie wybiera się pan do doliny Koom, komendancie, nie będę nalegał. To była taka przypadkowa myśl.
Zabawa… Po co komu zabawa?
Nie jest to przyjemność, radość, rozkosz, wesołość czy zadowolenie. To płytki, okrutny i złośliwy mały drań, słowo oznaczające coś, czego szuka się z parą śmiesznych czułków na głowie i napisem „Chcę Tego!” na koszulce; zwykle zostawia człowieka budzącego się z twarzą przyklejoną do ulicy.
Angua zdobyła jakoś purpurowe boa z piór. Nie było jej. Nie było niczyje. Po prostu się pojawiło. Jego otchłanna sztuczność ją przygnębiała. Anguę bardzo irytowało, że nie wie, co to takiego.
Skończyły w Katafalkach, a ona wiedziała, że tak będzie. Był to bar dla nieumarłych, ale tolerował każdego, kto nie był nazbyt normalny. Z pewnością tolerował Płovą.
Ta dziewczyna po prostu nie rozumiała, prawda? Nie rozumiała powodów, dla których mężczyźni nigdy jej nie zagadywali. Kłopot polega na tym, myślała Angua, że Nobby nie jest tak naprawdę złym… złą osobą. Jako taką. O ile wiedziała, zawsze był wierny pannie Pushpram, co oznacza, że jeśli chodziło o bicie rybą, a potem obrzucanie małżami, nigdy nie myślał o żadnej innej. Właściwie miał duszę romantyczną, niestety osadzoną w czymś, co można nazwać jedynie… Nobbym Nobbsem.
Sally poszła z Płovą do damskiej, zawsze szokującej ludzi, którzy wcześniej jej nie widzieli. Angua patrzyła na listę koktajli nad barem, wymalowaną, bardzo chwiejnym pismem przez Igora[14], który starał się podążać z zeitgeistem — albo starałby się, gdyby wiedział, co to słowo znaczy — ale zupełnie nie zrozumiał subtelności nowoczesnego koktajlbaru, więc wśród proponowanych drinków znalazły się:
Angua musiała przyznać, że Śruba Szyjna nie jest zła.
— Przepraszam — odezwała się Cudo, kołysząc się na barowym stołku — ale o co chodzi z tą Płovą? Widziałam, jak ty i Sally kiwacie do siebie głowami.
— Och, to syndrom palanta. — Angua przypomniała sobie, z kim rozmawia, i dodała: — Krasnoludy pewnie tego nie mają. To znaczy… czasami kobieta jest taka piękna, że każdy mężczyzna, mający chociaż połowę mózgu, nawet nie spróbuje się z nią umówić. Bo to oczywiste, że jest zbyt wspaniała dla niego. Nadążasz?
14
Ten Igor nie był Igorem, tylko miał tak na imię. Lepiej było nie żartować z nim na temat imienia, a już zwłaszcza nie prosić, żeby z powrotem przyszył rozmówcy głowę.