Była już prawie północ, a Vetinari siedział przy biurku świeżutki jak stokrotka i chłodny jak poranna rosa.
— Jest pan przekonany, Vimes?
— Marchewa zadba o sprawy bieżące. Zresztą uspokoiło się ostatnio. Podejrzewam, że większość poważnych awanturników wyruszyła do doliny Koom.
— Można uznać, że to dobry powód, by pan tam nie jechał, Vimes. Mamy… agentów do takich spraw.
— Ale chciał pan, żebym ich dopadł, sir! — zaprotestował Vimes.
— W dolinie Koom? W takiej chwili? Wysłanie tam naszych sił może mieć daleko idące konsekwencje, Vimes!
— To dobrze. Kazał mi pan wyciągnąć ich na światło dzienne. Jeśli o mnie chodzi, to właśnie ja jestem daleko idącą konsekwencją!
— Rzeczywiście — zgodził się Vetinari, uprzednio patrząc na Vimesa o wiele dłużej, niż było to komfortowe. — Ale kiedy mężnie sięgnie pan tak daleko, będzie pan potrzebował przyjaciół. Żeby dopilnowali, by dolny król przynajmniej wiedział o pańskiej obecności.
— Proszę się nie martwić, szybko się dowie — warknął Vimes. — O tak.
— Nie wątpię, że się dowie. Ma agentów w naszym mieście, tak jak ja mam w jego. Dlatego wyświadczę mu uprzejmość i oficjalnie poinformuję o tym, o czym i tak będzie wiedział. To się nazywa polityka, Vimes. To coś, co próbujemy robić w rządzie.
— Ale… szpiedzy? Myślałem, że jesteśmy z dolnym królem zaprzyjaźnieni!
— Oczywiście — zgodził się Patrycjusz. — A im więcej będziemy wiedzieć o sobie nawzajem, tym mocniejsza będzie nasza przyjaźń. Szkoda tracić energię na szpiegowanie wrogów. Jaki by to miało sens? Czy lady Sybil nie ma nic przeciwko pańskiemu wyjazdowi?
— Jedzie ze mną. Uparła się.
— To bezpieczne?
— A czy tutaj jest bezpiecznie? — Vimes wzruszył ramionami. — Krasnoludy wdarły się do nas przez podłogę! Proszę się nie martwić, ona i Młody Sam będą się trzymać z dala od wszystkich zagrożeń. Zabiorę Freda i Nobby’ego. Chcę też wziąć Anguę, Sally, Detrytusa i Cudo. Wielogatunkowo sir. To zawsze pomaga w polityce.
— A Przyzywająca Ciemność? Co z nią, Vimes? Och, proszę tak na mnie nie patrzyć. Wszystkie krasnoludy o tym mówią. Jak słyszałem, jeden z konających rzucił klątwę na każdego, kto był w tej kopalni.
— Nic mi o tym nie wiadomo, sir. — Vimes uciekł się do drewnianego wyrazu twarzy, który już tak wiele razy mu pomagał. — To mistyka. W straży nie zajmujemy się mistyką.
— To nie są żarty, Vimes. Jak rozumiem, to bardzo stara magia. Tak stara, że większość krasnoludów przestała ją uważać za magię. I jest potężna. Będzie ich ścigać.
— W takim razie będę się rozglądał za wielkim latającym okiem z ogonem, dobrze? To powinno mi ułatwić sprawę.
— Vimes, wiem, że jest pan świadom różnicy między symbolem a samym obiektem…
— Tak, sir, jestem świadom. Ale w policyjnej robocie nie ma miejsca na magię. Nie korzystamy z niej, żeby znajdować winnych. Nie korzystamy, żeby uzyskiwać zeznania. Bo nie można jej wierzyć, sir. Ma własną wolę. I jeśli klątwa ściga tych drani, to trudno, jej sprawa. Ale jeśli ja dopadnę ich pierwszy, będą moimi więźniami i klątwa będzie musiała mnie ominąć.
— Vimes, nadrektor Ridcully mi mówił, że jego zdaniem jest to quasi-demoniczna istota krążąca po wszechświecie od niewiadomych milionów lat.
— Powiedziałem już, co o tym myślę, sir. — Vimes wpatrywał się w punkt tuż nad głową Patrycjusza. — Obowiązek nakazuje mi ścigać tych ludzi. Sądzę, że mogą pomóc nam w śledztwie.
— Ale nie ma pan żadnych dowodów. A będą potrzebne bardzo mocne.
— Zgadza się. Dlatego zamierzam sprowadzić ich tutaj z powrotem, niezależnie od jakichś oczu na sznurku. I tych przeklętych czarnych strażników. Ktoś na pewno coś powie.
— I uzyska pan również satysfakcję osobistą? — zapytał ostro Vetinari.
— Czy to pytanie podchwytliwe, sir?
— Brawo, brawo… — rzucił cicho Patrycjusz. — Lady Sybil to wyjątkowa kobieta, Vimes.
— Tak jest, sir. Bardzo — zgodził się Vimes.
I wyszedł.
Po chwili zjawił się główny sekretarz Vetinariego. Podszedł bezszelestnie i postawił na biurku filiżankę herbaty.
— Dziękuję, Drumknott. Słuchałeś?
— Tak, sir. Komendant wydawał się bardzo wzburzony.
— Wdarli się do jego domu.
— Istotnie, sir.
Vetinari oparł się wygodnie i spojrzał w sufit.
— Powiedz mi, Drumknott, czy masz skłonność do hazardu?
— Nie przeczę, że zdarza mi się czasem postawić niewielką kwotę, sir.
— W kwestii konfliktu między quasi-demonicznym wcieleniem czystej zemsty z jednej strony a komendantem z drugiej, na kogo byś postawił powiedzmy… jednego dolara?
— Nie postawiłbym, sir. Moim zdaniem w tej sprawie nie dojdzie do rozstrzygnięcia.
— No tak… — Vetinari w zadumie spoglądał na zamknięte drzwi. — Tak, rzeczywiście.
Nie używam magii, myślał Vimes, idąc w deszczu w stronę Niewidocznego Uniwersytetu. Ale czasami kłamię.
Ominął główne wejście i możliwie dyskretnie skierował się do Pasażu Magów, gdzie w połowie alejki kilka obluzowanych cegieł otwierało publiczny dostęp na tereny uniwersytetu. Pokolenia łajdacko pijanych studentów wykorzystywały je, by późną nocą wracać z miasta. Później stawali się bardzo ważnymi i potężnymi magami, o obfitych brodach i jeszcze obfitszych brzuchach, ale nigdy nie kiwnęli nawet palcem, by naprawić mur. W końcu była to Tradycja. Na ogół okolica nie była też patrolowana przez homarów[18], którzy wierzyli w Tradycję jeszcze bardziej niż magowie. Jednak teraz jeden z nich ukrywał się w mroku i podskoczył, kiedy Vimes stuknął go w ramię.
— Och, komendancie Vimes! To ja, Wiggleigh. Nadrektor czeka na pana w szopie ogrodnika, sir. Proszę za mną. Tylko cichutko.
Vimes ruszył za Wiggleighem przez mokre, błotniste trawniki. Dziwne, ale nie był już tak zmęczony. Tyle dni nie dosypiał, a jednak czuł się całkiem świeżo, choć myślał nieco mgliście. Bo już ruszył w pościg. Później za to zapłaci…
Wiggleigh — rozejrzawszy się najpierw z miną konspiratora, która natychmiast zwróciłaby uwagę każdego, kto by go zobaczył — otworzył drzwi do szopy.
Wewnątrz czekał już potężny osobnik.
— Ach, komendancie! — zahuczał radośnie. — Niezły kawał, co? Taki płaszcz i sztylet!
Tylko ulewny deszcz mógłby ewentualnie stłumić głos nadrektora Ridcully’ego, kiedy był w serdecznym nastroju.
— Czy mógłby pan mówić nieco ciszej, nadrektorze? — poprosił Vimes, szybko zamykając za sobą drzwi.
— Przepraszam! To znaczy: przepraszam. Proszę siadać, te worki z kompostem są całkiem wygodne. Jak mogę ci pomóc, Sam?
— Czy możemy się chwilowo zgodzić, że pan nie może? — zaproponował Vimes.
— Intrygujące. Proszę dalej. — Ridcully pochylił się lekko.
— Wie pan, że nie pozwalam w straży na używanie magii — ciągnął Vimes.
Kiedy usiadł w półmroku, zwinięty wąż ogrodowy zaatakował go z góry, jak to mają w zwyczaju takie węże. Po krótkiej walce Vimes cisnął nim o podłogę szopy.
— Wiem, mój panie, i szanuję to. Choć są i tacy, którzy z tego powodu uważają pana za nieszczęsnego durnia.
— No tak… — Vimes postarał się zapomnieć o nieszczęsnym durniu. — Muszę się bardzo szybko dostać do doliny Koom. Naprawdę bardzo szybko.
18
Homary to uniwersyteccy portierzy, czyli pedle, pełniący też — z większym nawet entuzjazmem — funkcję strażników. Swoje przezwisko zyskali ze względu na to, że mieli grubą skorupę, w upale czerwienieli oraz ze wszystkich znanych istot mieli najmniejszy mózg w stosunku do swoich rozmiarów.