Выбрать главу

— Można wręcz powiedzieć: magicznie szybko? — upewnił się Ridcully.

— Owszem.

Vimes wiercił się nerwowo. Nie cierpiał takich sytuacji. I na czym właściwie usiadł?

— Mmm… — mruczał Ridcully. — Ale, jak podejrzewam, bez żadnych znaczących hokus-pokus? Czyżby było panu niewygodnie?

Vimes tryumfalnie podniósł dużą cebulę.

— Przepraszam — rzekł i odrzucił ją na bok. — Nie, stanowczo żadnego pokus. Być może odrobina hokus. Potrzeba mi jakiejś przewagi. Oni wyruszyli dzień przede mną.

— Rozumiem. Podróżuje pan sam?

— Nie, będzie nas jedenaście osób. Dwa powozy.

— Niech mnie… Zniknięcie w kłębie dymu, żeby pojawić się znowu w innym miejscu, jest…

— Wykluczone. Potrzebuję tylko…

— …przewagi. Tak. Czegoś magicznego w swej przyczynie, ale nie w skutkach. Nic nazbyt oczywistego.

— I żadnej szansy, żeby ktoś zamienił się w żabę albo coś takiego — uzupełnił pospiesznie Vimes.

— Oczywiście — zgodził się Ridcully. Klasnął w dłonie. — No cóż, komendancie, obawiam się, że nie możemy panu pomóc. Wtrącanie się w takie sprawy nie jest funkcją magii. — Zniżył głos i mówił dalej: — W szczególności nie będziemy mogli panu pomóc, jeśli oba powozy, puste, podjadą od tyłu za… powiedzmy, za godzinę.

— Tak? No… dobrze. — Vimes próbował nadążyć. — Ale nie zmienicie ich w latające powozy ani nic takiego?

— Nic z nimi nie zrobimy, komendancie! — Ridcully klepnął go przyjaźnie w plecy. — Myślałem, że to już ustalone. Powinien pan już iść, choć oczywiście tak naprawdę wcale tu pana nie było. Ani mnie. Muszę przyznać, że te szpiegowskie sztuczki są całkiem chytre, co?

Kiedy Vimes wyszedł, Mustrum Ridcully oparł się o ścianę z desek i zapalił fajkę. Tknięty nagłym impulsem, tą samą zapałką zapalił też świecę w latarni na stole z donicami. Ogrodnik bywał mocno zgryźliwy, jeśli ktoś bałaganił mu w szopie, więc może warto trochę sprzątnąć…

Znieruchomiał, patrząc na podłogę, gdzie wąż ogrodowy i rzucona cebula utworzyły coś, co dla przypadkowego widza mogło wyglądać jak duże oko z ogonem.

* * *

Deszcz chłodził Vimesa. Chłodził też ulice. Trzeba być prawdziwym entuzjastą, by w deszczu wszczynać zamieszki. Poza tym wieści o wczorajszej nocy już się rozeszły. Oczywiście nikt nie był pewny, a Puszek i Wielki Młot podziałały tak, że wielka, choć raczej podstawowa szkoła myślenia nie potrafiła odgadnąć, co zaszło. Obudzili się z marnym samopoczuciem, tak? Czyli coś musiało się wydarzyć. A ponieważ dzisiaj od rana lało, lepiej nie wychodzić z barów.

Vimes szedł przez wilgotną, szepczącą ciemność. Umysł mu płonął.

Jak szybko mogą podróżować krasnoludy? Niektóre chyba były stare — chociaż pewnie stare i czerstwe. Ale drogi w tamtym kierunku wyglądały dość marnie. Ileż potrząsania może ktoś wytrzymać?

No a Sybil chciała zabrać Młodego Sama. To głupie, tylko że… wcale niegłupie, nie po tym ataku krasnoludów na ich dom. Dom to miejsce, gdzie człowiek czuje się bezpiecznie. Jeśli jest inaczej, to budynek przestaje być domem. Wbrew zdrowemu rozsądkowi Vimes zgadzał się z żoną. Dom to coś, gdzie są razem. Wysłała już priorytetowego sekara do jakiejś dawnej koleżanki, która mieszkała niedaleko doliny. W ogóle zachowywała się, jakby chodziło o rodzinną wycieczkę.

Na rogu ulicy stała grupa uzbrojonych po zęby krasnoludów. Może w barach brakowało już miejsc, a może też musiały się trochę ochłodzić. Żadne prawo nie zakazuje stania na rogu, prawda?

Nieprawda, mruknął do siebie Vimes, podchodząc bliżej. No już, chłopaki. Powiedzcie coś nie tak. Sięgnijcie po broń. Ruszcie się trochę. Odetchnijcie głośniej. Dajcie mi coś, co można naciągnąć do „w obronie własnej”. Będzie moje słowo przeciwko waszemu, a wierzcie mi, chłopaki, mała szansa, żebyście zdołali jeszcze coś wykrztusić.

Krasnoludom wystarczyło jedno spojrzenie na wizję zbliżającą się w aureoli mgły i blasku pochodni. Wzięli nogi za pas.

Słusznie!

* * *

Istota znana jako Przyzywająca Ciemność mknęła po ulicach wiecznej nocy, mijając zamglone, falujące od jej przejścia budowle pamięci. Już docierała, naprawdę, przebijała się… Musiała zmienić tysiącletnie przyzwyczajenia, ale znajdowała już drogi wejścia, nawet jeśli nie były większe niż dziurki od klucza. Nigdy jeszcze nie musiała pracować tak ciężko, przemieszczać się tak prędko. To było… ekscytujące.

Ale przez cały czas, gdy tylko zatrzymała się przy jakiejś kratce lub niepilnowanym kominie, słyszała za sobą pogoń. Powolną, lecz ciągłą. Wcześniej czy później ją dopadną.

* * *

Grag Nieśmialsson mieszkał w podzielonej piwnicy przy Taniej. Czynsz nie był wysoki, ale — musiał to przyznać — odpowiedni do kwatery. Kiedy leżał na swojej bardzo wąskiej pryczy, mógł dotknąć wszystkich czterech ścian, a raczej trzech ścian i ciężkiej kotary, która oddzielała jego niewielką przestrzeń osobistą od dziewiętnastoosobowej rodziny krasnoludów zajmującej pozostałą część pomieszczenia. Za to posiłki były wliczone, a sąsiedzi szanowali jego prywatność. To jednak było coś — mieć graga za lokatora, nawet jeśli był dość młody i pokazywał twarz.

Po drugiej stronie kotary kłóciły się dzieci, płakało niemowlę, unosił się zapach zapiekanki ze szczura i kapusty. Ktoś ostrzył topór. A ktoś inny chrapał. Dla krasnoluda w Ankh-Morpork samotność była czymś, co należało praktykować wewnątrz siebie.

Książki i papiery zalegały przestrzeń, która nie była łóżkiem. Za biurko służyła Nieśmialssonowi leżąca na kolanach deska. Czytał podniszczony tom w popękanej, pachnącej stęchlizną okładce, a runy, po których przesuwał wzrok, mówiły: „Nie ma w tym świecie żadnej siły. Aby wypełnić dowolny cel, Przyzywająca Ciemność musi znaleźć reprezentanta — żywą istotę, którą zdoła nagiąć do swej woli”…

Westchnął. Przeczytał to zdanie już kilkanaście razy w nadziei, że skłoni je, by znaczyło coś innego niż to, co oczywiste. Na wszelki wypadek przepisał te słowa do notesu. Potem wsunął notes do sakwy, sakwę zarzucił na ramię, wysunął się zza kotary, zapłacił Toinowi Nogotupaczowi za dwa tygodnie z góry i wyszedł na deszcz.

* * *

Vimes nie pamiętał, kiedy kładł się spać. Nie pamiętał spania. Wypłynął na powierzchnię, kiedy Marchewa potrząsnął go za ramię.

— Powozy czekają na dziedzińcu, panie Vimes!

— Ssojis? — wymamrotał Vimes, mrugając w świetle.

— Kazałem ludziom je załadować, sir, ale…

— Ale co? — Vimes usiadł.

— Lepiej niech pan sam to zobaczy, sir.

* * *

Kiedy Vimes wyszedł na wilgotny świt, na dziedzińcu istotnie stały dwa powozy. Oparty o piecmakera Detrytus obserwował załadunek.

Marchewa podszedł szybko.

— Sir, magowie, coś zrobili…

Według Vimesa powozy wyglądały całkiem normalnie, co powiedział głośno.

— Och, z wyglądu nic im nie dolega, sir — zgodził się kapitan. Schylił się i położył dłoń na stopniu. — Ale robią tak. — I uniósł wyładowany powóz nad głowę.

— To nie powinno być możliwe…

— Zgadza się, sir. — Marchewa delikatnie postawił powóz na bruku. — Nie robi się cięższy, nawet kiedy wsiądą ludzie. A gdyby podszedł pan tutaj, sir… Widzi pan, oni zrobili też coś z końmi.