— Dolina Koom, wydanie pamiątkowe — przeczytał. — Ale przecież nie chcemy, żeby o niej pamiętali! Chcemy, żeby zapomnieli!
— To tylko znaczki, sir! Nie ma żadnego prawa zakazującego znaczków…
— Ale powinno być takie, które zakazuje bycia przeklętym durniem!
— Gdyby było, codziennie musielibyśmy brać nadgodziny — powiedziała z uśmiechem Cudo.
Vimes uspokoił się trochę.
— I nikt nie potrafiłby tak szybko dostawiać cel. Pamiętasz ten zeszłomiesięczny znaczek o zapachu kapusty?
— Wyślijcie przebywającym daleko synom i córkom znajome odory domowe?
— Zapalały się, jeśli ktoś położył za dużo w jednym miejscu.
— I wciąż nie mogę się pozbyć tego zapachu z ubrania, sir.
— Słyszałem, że są ludzie mieszkający setki mil stąd, którzy też nie mogą. Co w końcu zrobiłaś z tym paskudztwem?
— Schowałam do szafki na dowody rzeczowe numer 4 i zostawiłam klucz w zamku — wyjaśniła.
— Ale Nobby Nobbs zawsze kradnie wszystko, co… — zaczął Vimes.
— Zgadza się, sir — rozpromieniła się Cudo. — Nie widziałam ich już od tygodni.
Od strony bufetu rozległ się trzask, a po nim krzyki. Coś wewnątrz Vimesa — być może właśnie ta część, która czekała na pierwsze oznaki burzy — pchnęła go przez gabinet i korytarzem w dół, do drzwi bufetu, tak szybko, że pozostawił za sobą nad podłogą spirale kurzu. Przed sobą zobaczył scenę we wnętrzu w różnych odcieniach poczucia winy. Jeden ze stołów leżał przewrócony. Jedzenie i tanie cynowe nakrycia rozsypały się na podłodze. Po jednej stronie stołówki stał funkcjonariusz troll Mika, aktualnie przytrzymywany z obu stron przez funkcjonariuszy Bluejohna i Łupka. Po drugiej znalazł się funkcjonariusz krasnolud Złomotarcz, aktualnie podnoszony z podłogi przez kaprala prawdopodobnie człowieka Nobbsa oraz funkcjonariusza niewątpliwie człowieka Haddocka.
Przy innych stolikach siedzieli inni strażnicy, wszyscy pochwyceni w akcie wstawania. I w absolutnej ciszy, słyszalny tylko dla wyczulonych uszu człowieka, który go szukał, brzmiał dźwięk dłoni zatrzymywanych o cal nad ulubioną bronią i bardzo powoli opuszczanych.
— No dobra — powiedział Vimes w dźwięczącej próżni. — Kto będzie pierwszy, kto rzuci jakąś ściemą? Kapral Nobbs?
— No więc, panie Vimes… — zaczął Nobby, opuszczając milczącego Złomotarcza na podłogę — …eee… Ten tutaj Złomotarcz… wziął Miki… tak, wziął Miki kubek, przez pomyłkę, znaczy… No i… wszyscy zauważyliśmy, więc podskoczyliśmy, prawda… — Nobby przyspieszył, widząc, że udało mu się pokonać najbardziej dramatyczne bzdury. — I dlatego przewrócił się stół… No bo… — W tym miejscu twarz Nobby’ego przybrała wyraz cnotliwego imbecylizmu; widok był naprawdę przerażający. — Bo naprawdę by mu zaszkodziło, jakby tak sobie łyknął trollowej kawy, sir.
Vimes westchnął w duchu. Jak na głupie i kulawe wytłumaczenia, to nie było nawet takie złe. Przede wszystkim miało zaletę całkowitej niewiarygodności. Żaden krasnolud nawet by się nie zbliżył do kubka trollowego espresso, będącego mieszanką stopionych chemikaliów, posypanych na wierzchu rdzą. Wszyscy to wiedzieli — i tak samo wiedzieli, że Vimes zobaczył, jak Złomotarcz trzyma nad głową topór, a funkcjonariusz Bluejohn znieruchomiał w akcie wyrywania Mice maczugi. Wszyscy też wiedzieli, że w tym nastroju Vimes skłonny jest wyrzucić każdego nieszczęsnego idiotę, który wykona niewłaściwy ruch, a pewnie też wszystkich stojących blisko.
— Czyli to właśnie się stało, tak? — spytał Vimes. — Czyli nikt nie wygłosił żadnej złośliwej uwagi o którymś funkcjonariuszu i innych z jego rasy? Żadnej odrobiny głupoty, która dokłada się tylko do tego bałaganu, jaki mamy na ulicach?
— Ależ nic podobnego, sir — zapewnił Nobby. — Zwykła… pomyłka.
— Niemal groźny wypadek, tak?
— Tajest, sir.
— No więc nie chcemy tu groźnych wypadków, prawda, Nobby?
— Nie, sir!
— Nikt tutaj nie chciałby groźnych wypadków, jak podejrzewam. — Vimes rozejrzał się po sali. Niektórzy funkcjonariusze, co stwierdził z ponurą satysfakcją, pocili się z wysiłku, by się nie poruszyć. — A bardzo łatwo mogą się zdarzyć, jeśli nie jesteście całkowicie skoncentrowani na pracy. Zrozumiano?
Zabrzmiały niewyraźne pomruki.
— Nie słyszę was!
Tym razem rozległy się wyraźniejsze motywy na temat „Tajest, sir”.
— I dobrze — burknął Vimes. — A teraz wynoście się stąd i utrzymujcie spokój, bo niech mnie demony, tutaj tego nie zrobicie!
Rzucił specjalne spojrzenie na funkcjonariuszy Złomotarcza i Mikę, po czym wyszedł do głównej sali, gdzie niemal się zderzył z sierżant Anguą.
— Przepraszam, sir, właśnie przyprowadziłam… — zaczęła.
— Załatwiłem to, nie martw się — przerwał jej. — Ale niewiele brakowało.
— Niektóre krasnoludy naprawdę są rozdrażnione, sir. Czuję to — oświadczyła.
— Ty i Fred Colon…
— I nie wydaje mi się, że to tylko historia z Combergniotem. To coś… krasnoludziego.
— No więc nie mogę z nich tego wyciągnąć. I akurat kiedy dzień nie mógłby chyba gorzej się ułożyć, to jeszcze muszę porozmawiać z tym przeklętym wampirem.
Za późno zauważył ostrzegawcze spojrzenie Angui.
— Aha… Myślę, że chodzi o mnie — odezwał się wysoki głos za jego plecami.
Fred Colon i Nobby Nobbs, zmuszeni do zakończenia przydługiej przerwy na kawę, postanowili przewietrzyć trochę mundury i teraz szli wolno Broad-Wayem. Biorąc pod uwagę ostatnie wypadki, chyba lepiej było zniknąć na jakiś czas z Yardu.
Szli jak ludzie, którzy mają przed sobą cały dzień. Bo mieli cały dzień. Wybrali tę właśnie ulicę, ponieważ była tłoczna i szeroka, a w tej części miasta nie spotykało się zbyt wielu trolli i krasnoludów. Rozumowanie było bez zarzutu — obecnie w wielu regionach miasta krasnoludy i trolle włóczyły się grupami, a niekiedy stały w miejscu grupami, na wypadek gdyby te włóczące się dookoła dranie próbowały w tej okolicy rozrabiać. Od tygodni zdarzały się drobne starcia. W takich okolicach, uznawali Fred i Nobby, nie pozostało zbyt wiele spokoju, więc dbanie o te resztki byłoby tylko marnowaniem sił. Przecież nikt nie trzymałby owcy w miejscu, gdzie wszystkie owce zostały pożarte przez wilki, prawda? Rozsądek mówił jasno, że takie działanie byłoby głupie. Podczas gdy na wielkich ulicach, takich jak Broad-Way, było wiele spokoju, który naturalnie powinno się utrzymywać. Zdrowy rozsądek podpowiadał im, że to prawda. Była tak wyraźna, jak nos na twarzy, zwłaszcza na twarzy Nobby’ego.
— Marnie to wygląda — stwierdził Colon, idąc krok za krokiem. — Nigdy jeszcze nie widziałem takich krasnoludów.
— Tuż przed doliną Koom zawsze się robi ciężko, sierżancie — zauważył Nobby.
— Tak, ale Combergniot na poważnie doprowadził ich do wrzenia, nie ma co. — Colon zdjął hełm i wytarł czoło. — Powiedziałem Samowi o mojej wodzie i zrobiło to na nim wrażenie.
— No, nic dziwnego — zgodził się Nobby. — Na każdym by zrobiła wrażenie.
Colon stuknął palcem w bok nosa.
— Nadchodzi burza, Nobby.
— Na niebie nie ma ani chmurki, sierżancie.
— To takie powiedzenie, Nobby, takie powiedzenie. — Colon westchnął i zerknął na przyjaciela. Kiedy znów się odezwał, mówił z wahaniem, jak człowiek, którego dręczy jakiś problem. — Szczerze powiem, że jest pewna sprawa, o której jako takiej chciałem pogadać jak człowiek z… — wahał się tylko przez ułamek sekundy — …człowiekiem.