Dolina Koom była… No, dolina Koom była w zasadzie ściekiem, niczym więcej — prawie trzydzieści mil miękkiego wapienia otoczonego górami z twardszej skały, więc to, co powstało, można by nazwać wąwozem, gdyby nie było tak szerokie. Jeden koniec sięgał niemal linii wiecznych śniegów, drugi wtapiał się w równinę.
Podobno nawet chmury trzymają się z dala od tego pustkowia, jakim jest dolina Koom. Może i tak, ale to bez znaczenia. Dolina zbiera wodę z topniejących śniegów i z setek wodospadów spływających po jej ścianach z otaczających gór. Jeden z nich, Łzy Króla, ma pół mili wysokości.
Rzeka Koom nie tylko płynie przez dolinę. Także skacze i tańczy. Zanim dociera do połowy drogi, jest plątaniną grzmiących potoków, bezustannie łączących się i rozdzielających. Ich wody niosą i toczą wielkie głazy, bawią się całymi przewróconymi drzewami z wilgotnych lasów, które porosły piargi usypane przy skałach. Strumienie z bulgotem wpadają do otworów w ziemi i całe mile dalej wypływają znowu jako źródła. Nie mają określonych koryt — silniejsza burza w górach może falą powodzi ściągnąć skalne bloki wielkości domu albo połowę wyrwanego lasu, tworząc tamy. Niektóre potrafią przetrwać długie lata, stają się niewielkimi wyspami wśród bystrych wód, miejscem dla małych zagajników, niedużych łąk i kolonii wielkich ptaków. A potem przypadkowy prąd przesunie jakąś kluczową skałę i w ciągu godziny wszystko znika.
W dolinie nie żyło nic, co nie umiało latać — w każdym razie nie za długo. Krasnoludy próbowały ją poskromić jeszcze przed pierwszą bitwą, ale nic z tego nie wyszło. Setki krasnoludów i trolli zmyła sławna powódź; wielu nigdy nie odnaleziono. Dolina Koom wciągnęła wszystkich w swe spływy, do swych komór i pieczar, i tam zatrzymała.
Były w dolinie takie miejsca, gdzie wrzucony do wiru korek po dwudziestu minutach wypływał ze źródła pięć sążni dalej.
Vimes wyczytał, że sam Eric widział tę sztuczkę w wykonaniu przewodnika, który zażądał za pokaz pół dolara. O tak, ludzie odwiedzali dolinę — turyści, poeci i malarze szukający natchnienia w tym surowym, okrutnym pustkowiu. Byli też przewodnicy, którzy prowadzili ich tam za solidną opłatą, a za parę dodatkowych dolarów opowiadali dziwną historię. Mówili, że wiatr w skałach i ryk wód niosą odgłosy pradawnej bitwy, trwającej nawet po śmierci. To trolle i krasnoludy nadal walczą w dole, w mrocznym labiryncie jaskiń i huczących strumieni.
Pewien przewodnik wyznał Ericowi, że w dzieciństwie, podczas chłodnego lata, kiedy śniegi nie topniały szybko i wody były dość niskie, opuścił się na linie do jednego ze spływów (ponieważ, jak wszystkie takie opowieści, historia doliny Koom nie byłaby pełna bez legend o czekających w ciemności wielkich skarbach) i sam usłyszał ponad szumem wody odgłosy bitwy i wołania krasnoludów, nie, sir, naprawdę, sir, krew mi stężała, sir, naprawdę, och, serdecznie dziękuję, sir…
Vimes wyprostował się gwałtownie.
Czy to prawda? Gdyby ten człowiek posunął się trochę dalej, czy znalazłby mały gadający sześcian, który Methodia Rascal na własne nieszczęście zabrał do domu? Eric zlekceważył tę opowieść, uznał ją za próbę wyłudzenia kolejnego dolara i pewnie miał rację, ale… Nie, sześcianu na pewno już dawno tam nie ma. Mimo to myśl była intrygująca.
Odsunęła się klapka w okienku woźnicy.
— Jesteśmy za miastem, sir, przed nami pusta droga — zameldował Willikins.
— Dziękuję. — Vimes przeciągnął się i spojrzał na Sybil. — No więc teraz się przekonamy. Pilnuj Młodego Sama.
— Mustrum nie naraziłby Sama na żadne niebezpieczeństwo oświadczyła Sybil.
— Tego nie jestem pewien. — Vimes otworzył drzwiczki. — Na pewno by tego nie chciał.
Z niewielką pomocą Detrytusa podciągnął się na dach.
Powóz sunął gładko. Świeciło słońce. Po obu stronach traktu kapuściane pola zasnuwały powietrze swym delikatnym aromatem.
Vimes usadowił się obok kamerdynera.
— Gotowe — powiedział. — Wszyscy się czegoś trzymają? Dobrze. Pogoń je.
Willikins strzelił z bata. Nastąpiło lekkie szarpnięcie, gdy konie wyciągnęły nogi. Vimes poczuł, że przyspieszyli.
I to chyba było wszystko. Spodziewał się czegoś bardziej niezwykłego. Jechali stopniowo coraz szybciej, ale samo w sobie nie wydawało się to specjalnie magiczne.
— Robimy jakieś dwanaście mil na godzinę, sir — oświadczył Willikins. — To całkiem nieźle. Dobrze biegną bez…
Coś się działo z uprzężami. Miedziane dyski iskrzyły.
— Proszę spojrzeć na kapusty, sir! — zawołał Detrytus.
Po obu stronach drogi główki kapusty wybuchały płomieniem i wystrzeliwały z ziemi. A konie pędziły coraz szybciej.
— Chodzi o moc! — zawołał Vimes, przekrzykując wiatr. — Jedziemy na kapustach! I jeszcze…
Urwał. Dwa tylne konie delikatnie uniosły się w powietrze. A zaraz potem uniosła się też para prowadząca.
Zaryzykował i obejrzał się. Drugi powóz dotrzymywał tempa — Vimes wyraźnie widział różową twarz Freda Colona stężałą w wyrazie grozy.
Kiedy znowu się odwrócił i spojrzał przed siebie, wszystkie konie biegły już ponad gruntem.
A z nimi biegł też piąty koń, większy i przezroczysty. Był widoczny tylko dzięki obłokom kurzu i z rzadka błyskowi światła na boku. Tak naprawdę był tym, co powstaje, jeśli zabierze się konia, ale pozostawi ruchy konia, prędkość konia… ducha konia, tę część konia, która ożywa w pędzie wiatru. Tę, która w rzeczywistości jest Koniem.
Panowała niemal całkowita cisza. Zapewne dźwięk nie mógł nadążyć.
— Sir… — odezwał się Willikins.
— Tak? — Vimesowi łzawiły oczy.
— Ostatnia mila zajęła nam niecałą minutę. Mierzyłem czas między kamieniami milowymi, sir.
— Sześćdziesiąt mil na godzinę? Nie szalej, człowieku! Powóz nie może tak szybko jechać!
— Skoro pan tak twierdzi, sir…
Obok przemknął kolejny kamień milowy. Kątem ucha Willikins słyszał, jak Vimes liczy pod nosem, aż do chwili, kiedy niezbyt długo potem minęli następny kamień.
— Magowie, co? — powiedział Vimes słabym głosem, znowu wpatrując się przed siebie.
— W samej rzeczy, sir — zgodził się Willikins. — Czy mogę zaproponować, by po minięciu Quirmu skierować się na przełaj przez równiny?
— Drogi są tam dość fatalne…
— Tak słyszałem, sir. Jednakże nie będzie to miało znaczenia.
— Czemu? Jeśli spróbujemy jechać z taką prędkością po wybojach…
— W ten pośredni sposób odnosiłem się do faktu, sir, że ściśle mówiąc, nie jedziemy już po ziemi.
Vimes mocno złapał reling i wychylił się na bok. Koła obracały się powoli. Droga pod nimi zmieniła się w rozmazaną smugę. A przed nimi cwałował duch konia.
— Wokół Quirmu jest sporo zajazdów, prawda? — zapytał. — Moglibyśmy zatrzymać się na obiad?
— Na późne śniadanie, sir! Przed nami dyliżans pocztowy! Proszę się mocno trzymać!
Nieduży kwadratowy klocek na drodze powiększał się szybko. Willikins delikatnie szarpnął lejce, przez moment Vimes miał wizję stających dęba koni, a potem dyliżans był już tylko znikającym punktem, wkrótce przesłoniętym przez dymy płonącej kapusty.
— Te kamienie milowe migają bardzo szybko, sir — zauważył swobodnie Detrytus.
Za nim Cegła leżał na dachu powozu, mocno zaciskając powieki; wokół dachu biegła mosiężna barierka i Cegła zostawiał na niej odciski palców.
— Może spróbujemy hamulców? — spytał Vimes. — Uwaga! Wóz!
— Tylko koła przestały się kręcić! — zawołał Willikins, gdy wóz z sianem przemknął obok z szumem i zniknął z tyłu.
— Spróbuj trochę ściągnąć lejce!
— Przy tej prędkości, sir?
Vimes odsunął klapkę za sobą. Sybil trzymała Młodego Sama na kolanie i wciągała mu przez głowę wełniany sweterek.
— Wszystko w porządku, kochanie? — zapytał niepewnie.
Uniosła głowę i uśmiechnęła się do niego.
— Cudowna, płynna jazda, Sam. Ale czy nie pędzimy trochę za szybko?
— Czy mogłabyś usiąść plecami do koni? I mocno trzymać Młodego Sama? Może być trochę… wyboiście.
Zaczekał, aż się przesiądzie. Potem zasunął okienko i krzyknął do Willikinsa:
— Już!
Zdawało się, że nic się nie dzieje. W opinii Vimesa kamienie milowe przemykały obok z cichym „zzzip! zzzip!”.
A potem pędzący świat zwolnił, na polach z obu stron setki płonących główek kapusty strzeliły w niebo, wlokąc za sobą smugi oleistego dymu. Koń z powietrza i światła zniknął, a prawdziwe konie opadły delikatnie ku drodze, przechodząc bez potknięcia od mknących w powietrzu posągów do zwierząt w pełnym cwale.
Usłyszeli krótki krzyk, gdy drugi powóz przemknął obok i skręcił na pole kalafiorów, gdzie w końcu stanął wśród dźwięków mlaskania kół. I nastał bezruch, zakłócony jedynie z rzadka głuchym uderzeniem spadającej kapusty. Detrytus pocieszał Cegłę, który tak zesztywniał z przerażenia, że przypominał zamarznięty głaz.
Bezpieczny ponad zagonami kapusty, pod błękitnym niebem śpiewał skowronek. W dole, pomijając jęki Cegły, panowała cisza.
Vimes z roztargnieniem ściągnął z hełmu na wpół ugotowany liść i rzucił go na bok.
— Niezła zabawa — oświadczył nieco oszołomiony. Zsiadł ostrożnie i otworzył drzwiczki. — Wszystko w porządku? — zapytał.
— Tak — uspokoiła go Sybil. — Czemu się zatrzymaliśmy?
— Skończyło się… no, skończyło się po prostu — odparł Vimes. — Sprawdzę, czy nikomu nic się nie stało.
Kamień milowy w pobliżu informował, że od Quirmu dzielą ich jeszcze dwie mile. Vimes wyłowił z kieszeni Gooseberry’ego. Obok pacnęła o ziemię rozgrzana do czerwoności kapusta.
— Dzień dobry! — powitał wesoło zdumionego chochlika. — Która jest teraz godzina?
— No… za dziewięć minut ósma, Wstaw Swoje Imię.
— To daje nam trochę powyżej mili na minutę… — mruknął Vimes. — Całkiem nieźle.
Chwiejnie jak lunatyk przeszedł na pole po drugiej stronie drogi i ruszył pasem zgniecionych, parujących jarzyn, aż dotarł do drugiego powozu. Wysiadali z niego ludzie.
— Wszyscy cali? — zapytał. — Na śniadanie dzisiaj mamy gotowaną kapustę, pieczoną kapustę i smażoną kapustę… — Odsunął się zręcznie, gdy parujący kalafior uderzył o ziemię i eksplodował. — I kalafiorową niespodziankę. Gdzie Fred?
— Szuka spokojnego miejsca, żeby zwymiotować — poinformowała Angua.
— Zuch. Odpoczniemy tu minutkę czy dwie…
Po czym Sam Vimes podszedł do kamienia milowego, usiadł, objął go oburącz i tulił do siebie, dopóki nie poczuł się lepiej.