Za nim Cegła leżał na dachu powozu, mocno zaciskając powieki; wokół dachu biegła mosiężna barierka i Cegła zostawiał na niej odciski palców.
— Może spróbujemy hamulców? — spytał Vimes. — Uwaga! Wóz!
— Tylko koła przestały się kręcić! — zawołał Willikins, gdy wóz z sianem przemknął obok z szumem i zniknął z tyłu.
— Spróbuj trochę ściągnąć lejce!
— Przy tej prędkości, sir?
Vimes odsunął klapkę za sobą. Sybil trzymała Młodego Sama na kolanie i wciągała mu przez głowę wełniany sweterek.
— Wszystko w porządku, kochanie? — zapytał niepewnie.
Uniosła głowę i uśmiechnęła się do niego.
— Cudowna, płynna jazda, Sam. Ale czy nie pędzimy trochę za szybko?
— Czy mogłabyś usiąść plecami do koni? I mocno trzymać Młodego Sama? Może być trochę… wyboiście.
Zaczekał, aż się przesiądzie. Potem zasunął okienko i krzyknął do Willikinsa:
— Już!
Zdawało się, że nic się nie dzieje. W opinii Vimesa kamienie milowe przemykały obok z cichym „zzzip! zzzip!”.
A potem pędzący świat zwolnił, na polach z obu stron setki płonących główek kapusty strzeliły w niebo, wlokąc za sobą smugi oleistego dymu. Koń z powietrza i światła zniknął, a prawdziwe konie opadły delikatnie ku drodze, przechodząc bez potknięcia od mknących w powietrzu posągów do zwierząt w pełnym cwale.
Usłyszeli krótki krzyk, gdy drugi powóz przemknął obok i skręcił na pole kalafiorów, gdzie w końcu stanął wśród dźwięków mlaskania kół. I nastał bezruch, zakłócony jedynie z rzadka głuchym uderzeniem spadającej kapusty. Detrytus pocieszał Cegłę, który tak zesztywniał z przerażenia, że przypominał zamarznięty głaz.
Bezpieczny ponad zagonami kapusty, pod błękitnym niebem śpiewał skowronek. W dole, pomijając jęki Cegły, panowała cisza.
Vimes z roztargnieniem ściągnął z hełmu na wpół ugotowany liść i rzucił go na bok.
— Niezła zabawa — oświadczył nieco oszołomiony. Zsiadł ostrożnie i otworzył drzwiczki. — Wszystko w porządku? — zapytał.
— Tak — uspokoiła go Sybil. — Czemu się zatrzymaliśmy?
— Skończyło się… no, skończyło się po prostu — odparł Vimes. — Sprawdzę, czy nikomu nic się nie stało.
Kamień milowy w pobliżu informował, że od Quirmu dzielą ich jeszcze dwie mile. Vimes wyłowił z kieszeni Gooseberry’ego. Obok pacnęła o ziemię rozgrzana do czerwoności kapusta.
— Dzień dobry! — powitał wesoło zdumionego chochlika. — Która jest teraz godzina?
— No… za dziewięć minut ósma, Wstaw Swoje Imię.
— To daje nam trochę powyżej mili na minutę… — mruknął Vimes. — Całkiem nieźle.
Chwiejnie jak lunatyk przeszedł na pole po drugiej stronie drogi i ruszył pasem zgniecionych, parujących jarzyn, aż dotarł do drugiego powozu. Wysiadali z niego ludzie.
— Wszyscy cali? — zapytał. — Na śniadanie dzisiaj mamy gotowaną kapustę, pieczoną kapustę i smażoną kapustę… — Odsunął się zręcznie, gdy parujący kalafior uderzył o ziemię i eksplodował. — I kalafiorową niespodziankę. Gdzie Fred?
— Szuka spokojnego miejsca, żeby zwymiotować — poinformowała Angua.
— Zuch. Odpoczniemy tu minutkę czy dwie…
Po czym Sam Vimes podszedł do kamienia milowego, usiadł, objął go oburącz i tulił do siebie, dopóki nie poczuł się lepiej.
W ten sposób możemy dogonić krasnoludy, na długo zanim dotrą do doliny Koom. Wielkie nieba, z taką prędkością trzeba uważać, żeby nie wjechać w nich od tyłu!
Ta myśl nękała go, gdy Willikins w bardzo spokojnym tempie wyprowadził powóz z Quirmu, a potem, na pustym odcinku drogi, uwolnił ukrytą moc i teraz pędzili jakieś czterdzieści mil na godzinę. Wydawało się, że to dostatecznie szybko.
W końcu nikomu nic się nie stało. A do doliny Koom dojadą jeszcze przed wieczorem.
Owszem, ale nie taki był plan.
No dobra, myślał, ale jaki właściwie jest ten plan? Oczywiście, bardzo pomocny okazał się fakt, że Sybil znała właściwie wszystkich, a dokładniej każdego, kto był kobietą w odpowiednim wieku i kto uczęszczał do Quirmskiej Pensji dla Młodych Panien w tym samym czasie co ona. Takich osób były chyba setki. Zdawało się, że wszystkie noszą takie imiona, jak Króliczek albo Bąbelek, starannie utrzymują kontakty, są żonami wpływowych lub potężnych mężczyzn, wszystkie ściskają się nawzajem przy spotkaniu i wspominają piękne czasy w klasie 3b czy coś w tym stylu. Gdyby działały wspólnie, mogłyby rządzić światem. Albo — co przychodziło czasem Vimesowi do głowy — już to robiły.
Były to Damy, które Organizują.
Vimes bardzo się starał, ale nie potrafił się zorientować w ich liczbie. Łączyła je sieć korespondencji i zawsze zdumiewała go zdolność Sybil, by martwić się kłopotami z dzieckiem kobiety, którą ostatnio spotkała dwadzieścia pięć lat temu; dzieckiem, którego nie widziała na oczy. Kobiety już takie są.
Teraz mieli się zatrzymać w miasteczku niedaleko ujścia doliny, u damy znanej mu obecnie jako Pusia, której mąż był lokalnym sędzią pokoju. Według Sybil mieli tam własne siły policyjne. W zaciszu swej głowy Vimes przetłumaczył to na „własną bandę łajdackich, bezzębnych i cuchnących łapaczy”, ponieważ takie właśnie grupy spotykało się zwykle w małych miasteczkach.
Poza tym… nie miał żadnych planów. Zamierzał odszukać krasnoludy, jak najwięcej z nich wyłapać i przewieźć do Ankh-Morpork. To jednak była intencja, nie plan. Ale bardzo stanowcza intencja. Zamordowano pięciu ludzi. Od czegoś takiego nie można się odwrócić plecami. Zaciągnie ich z powrotem, zamknie, rzuci w nich wszystkim, co ma, i zobaczy, co się przyklei. Nie sądził, żeby mieli jeszcze zbyt wielu przyjaciół. Oczywiście, wejdzie w to polityka, zawsze wchodzi, ale przynajmniej wszyscy będą wiedzieli, że zrobił, co mógł, a to najlepsze, na co można liczyć. Przy odrobinie szczęścia zniechęci to wszystkich innych do takich głupich pomysłów. Pozostawał jeszcze ten nieszczęsny sekret, ale przyszło mu do głowy, że jeśli go znajdzie i sekret okaże się dowodem, że to krasnoludy wciągnęły w zasadzkę trolle albo trolle wciągnęły w zasadzkę krasnoludy, albo obie strony zwabiły się w zasadzkę równocześnie, no to równie dobrze może go upuścić do jakiejś dziury. Nic się właściwie nie zmieni. Mała jest szansa, że będzie to garniec złota — ludzie rzadko zabierają na pole bitwy pieniądze, bo niewiele można tam za nie kupić.
W każdym razie początek był niezły. Udało im się wyrwać nieco straconego czasu. Mogli teraz utrzymywać mocne tempo i zmieniać konie w każdym zajeździe, prawda? Ale właściwie czemu próbował sam siebie przekonywać? Rozsądek nakazywał jechać wolniej. Szybka jazda jest niebezpieczna.
— Jeśli utrzymamy tempo, możemy być na miejscu pojutrze, prawda? — zwrócił się do Willikinsa, kiedy jechali między łanami młodej kukurydzy.
— Skoro tak pan uważa, sir — odparł Willikins.
Vimes wyczuł dyplomatyczny ton.
— A ty nie uważasz? — spytał. — Powiedz szczerze!
— No więc, sir, te krasnoludy starają się dostać tam jak najszybciej, prawda?
— Pewnie tak. Na pewno nie chcą zwlekać. I co?
— I jestem trochę zdziwiony, sir, że pańskim zdaniem będą korzystać z drogi. Przecież mogą użyć mioteł, prawda?
— Chyba tak — przyznał Vimes. — Ale nadrektor by mi powiedział, gdyby czegoś takiego próbowali.
— Za pozwoleniem, sir, czemu niby miałby cokolwiek wiedzieć? Oni nie musieli przecież zwracać się do dżentelmenów z uniwersytetu. Wszyscy wiedzą, że najlepsze miotły produkują krasnoludy z Miedzianki.