Powóz toczył się dalej.
Po chwili Vimes odezwał się tonem człowieka głęboko zamyślonego.
— Musieliby jednak lecieć tylko nocą. Inaczej ktoś by ich zauważył.
— Szczera prawda, sir — zgodził się Willikins, obserwując drogę.
Znowu zapadła cisza wypełniona intensywnym myśleniem.
— Myślisz, że czymś takim da się przeskakiwać ogrodzenia? — spytał Vimes.
— Z przyjemnością to sprawdzę, sir. Wydaje mi się, że magowie dobrze wszystko przemyśleli.
— A jak prędko to pojedzie, tak z ciekawości?
— Nie wiem, sir. Ale mam przeczucie, że bardzo prędko. Sto mil na godzinę, być może?
— Naprawdę tak sądzisz? To znaczy, że za parę godzin bylibyśmy już w połowie drogi.
— No, mówił pan przecież, sir, że chce tam dotrzeć szybko.
Tym razem milczenie trwało dłużej. W końcu Vimes odezwał się znowu.
— No dobrze, zatrzymaj się gdzieś. Chcę, żeby wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, co zamierzamy zrobić.
— Z przyjemnością, sir — odparł Willikins. — Skorzystam z okazji, żeby uwiązać sobie kapelusz.
Vimes najlepiej zapamiętał z całej podróży — a tak wiele z niej chciałby zapomnieć — ciszę. I miękkość.
Pewnie, czuł wiatr na twarzy, ale lekki, choć ziemia w dole była już tylko płaską, zieloną smugą. Powietrze kształtowało się jakoś przed powozem, bo kiedy Vimes na próbę podniósł kawałek papieru o stopę nad głową, podmuch natychmiast wyrwał mu go z ręki.
Kukurydza też wybuchała. Przy zbliżaniu się powozu zielone pędy wyskakiwały z ziemi jak ciągnięte z dużą siłą, a potem eksplodowały niczym fajerwerki.
Pas upraw kukurydzy przeszedł w regiony hodowli bydła, kiedy odezwał się Willikins.
— Wie pan, sir, on sam się steruje. Proszę spojrzeć.
Opuścił lejce, widząc zbliżający się zagajnik. Krzyk ledwie zdążył się uformować w krtani Vimesa, gdy powóz zatoczył łuk wokół lasku i delikatnie skręcił, wracając na początkowy kurs.
— Nie rób tego więcej, proszę.
— Oczywiście, sir. Ale powóz sam sobą steruje. Nie sądzę, żeby udało się go zmusić do zderzenia z czymkolwiek.
— Nie próbuj — ostrzegł szybko Vimes. — I przysiągłbym, że widziałem za nami wybuchającą krowę! Trzymaj nas z daleka od ludzi i miasteczek, dobrze?
Za powozem rzepy i kamienie wyskakiwały w powietrze, a potem toczyły się we wszystkie strony. Vimes miał nadzieję, że nie będą mieli przez to kłopotów[20].
Inne zjawisko, jakie zauważył, to że pejzaż przed nimi był dziwnie niebieskawy, a z tyłu zyskiwał wyraźnie czerwony odcień. Wolał o tym nie wspominać, na wypadek gdyby brzmiało zbyt dziwacznie.
Dwa razy musieli się zatrzymać, by spytać o drogę, a o wpół do szóstej znaleźli się dwadzieścia mil od doliny Koom. Był tam zajazd. Usiedli na dziedzińcu. Nikt się właściwie nie odzywał. Oprócz Willikinsa, który najwyraźniej kochał prędkość, jedynymi osobami, którymi ta podróż nie wstrząsnęła, byli Sybil i Młody Sam, wyraźnie całkiem zadowolony, oraz Detrytus, który z niezwykłą uciechą patrzył, jak świat pędzi obok. Cegła wciąż leżał twarzą w dół na dachu powozu i trzymał się z całej siły.
— Dziesięć godzin… — rzekł Fred Colon. — W tym obiad i przystanek, kiedy nam było niedobrze. Trudno uwierzyć…
— Ludzie nie powinni tak szybko jeździć — jęknął Nobby. — Mój mózg jest chyba jeszcze w domu!
— Wiesz, Nobby, jeśli mamy czekać, aż nas dogoni, to może kupię dom w okolicy, co?
Nerwy są napięte, umysły biegną z tyłu… Dlatego właśnie nie lubię magii, myślał Vimes. Ale jesteśmy tutaj i to zadziwiające, jak piwo w zajeździe pomaga odzyskać spokój.
— Może nawet uda się jeszcze rzucić okiem na dolinę Koom przed zmrokiem — oświadczył do wtóru ogólnych jęków.
— Nie, Sam! Wszyscy potrzebują posiłku i odpoczynku — stwierdziła Sybil. — Pojedźmy do miasta jak porządni ludzie, miło i powoli, a wszyscy jutro będziemy jak nowi.
— Lady Sybil ma rację, komendancie — zgodził się Nieśmialsson. — Nie radziłbym odwiedzania doliny nocą, nawet o tej porze roku. Bardzo łatwo się zgubić.
— W dolinie? — zdziwił się Vimes.
— O tak, sir — poparła graga Cudo. — Zobaczy pan dlaczego, sir. A przede wszystkim jeśli człowiek się zgubi, to ginie.
W czasie spokojnej jazdy do miasta, i ponieważ była już szósta, Vimes przeczytał Młodemu Samowi „Gdzie jest moja krówka”. Właściwie był to wspólny wysiłek. Cudo uprzejmie podłożyła dźwięki kur — dziedzina, w której Vimes miał pewne braki. Detrytus wygłosił „Hruumgh!”, które zatrzęsło oknami. Grag Nieśmialsson, wbrew ogólnym oczekiwaniom, całkiem sprawnie naśladował świnkę. Dla Młodego Sama, oglądającego to wszystko wielkimi jak spodki oczami, był to Spektakl Roku.
Pusia nie spodziewała się ich tak szybko, ale Damy, które Organizują, rzadko bywają zaskoczone zbyt wczesnym przybyciem gości. Okazało się, że Pusia jest w rzeczywistości Berenice Waynesbury, ku powszechnej uldze, z domu Mousefather, że ma zamężną córkę mieszkającą pod Quirmem i syna, który wskutek kompletnego nieporozumienia musiał w pośpiechu wyjechać do Czteriksów, ale teraz zajął się hodowlą owiec, no i miała nadzieję, że Sybil, i jego łaskawość oczywiście, będą mogli zostać do soboty, bo zaprosiła chyba wszystkich, a czy młody Sam nie jest po prostu cudowny… i tak dalej, aż do „…i oczyściliśmy jedną ze stajni dla waszych trolli” wypowiedziane z radosnym uśmiechem.
Zanim Sybil lub Vimes zdążyli powiedzieć choć słowo, Detrytus zdjął hełm i skłonił się grzecznie.
— Bardzo pani dziękujemy — rzekł z powagą. — Wie pani, ludzie czasem zapominają je wcześniej sprzątnąć. Te drobiazgi robią różnicę.
— No… dziękuję — rzekła Pusia. — To czarujące. Ja… no, jeszcze nigdy nie widziałam trolla noszącego ubranie…
— Mogem je zdjąć, jak pani woli — zapewnił Detrytus.
W tym miejscu Sybil delikatnie ujęła Pusię pod ramię.
— Chodź, przedstawię ci pozostałych — zaproponowała.
Pan Waynesbury, sędzia pokoju, nie był takim łapownikiem, jakiego spodziewał się Vimes. Wysoki, chudy, niewiele mówił; w domu zwykle przebywał w gabinecie pełnym książek prawniczych, fajek i ekwipunku wędkarskiego. Rankami wymierzał sprawiedliwość, popołudniami łowił. Łaskawie wybaczył Vimesowi całkowity brak zainteresowania muchami.
Miasteczko Ham-nad-Koom utrzymywało się z rzeki. Kiedy Koom spływała na równiny, rozszerzała się i zwalniała, bardziej pełna ryb niż puszka sardynek. Po obu jej stronach ciągnęły się mokradła z głębokimi, ukrytymi jeziorkami, gdzie żyły i żywiły się niezliczone ptaki.
Aha… i były czaszki.
— Jestem też koronerem — poinformował Vimesa pan Waynesbury, otwierając drzwi szafki pod biurkiem. — Każdej wiosny znajdujemy trochę kości niesionych przez wodę aż tutaj. Głównie turystów, oczywiście. Niestety, oni naprawdę nie chcą słuchać rad. Ale czasem trafiają się obiekty bardziej… historycznej natury.
Na krytym skórą blacie położył czaszkę krasnoluda.
— Ma około stu lat. Z ostatniej wielkiej bitwy, mniej więcej sto lat temu. Niekiedy trafi się też kawałek zbroi. Wszystko składamy w kostnicy. Od czasu do czasu krasnoludy albo trolle zjawiają się z wózkiem, sortują znaleziska i wywożą swoją część. Traktują to bardzo poważnie.
— Jakiś skarb? — spytał Vimes.
20
Jak się okazało, winę za wszystko przypisano ludziom z innego świata, więc sprawa skończyła się dobrze.