— Ha… Nic, o czym by mi powiedziano. A usłyszałbym, gdyby to było coś dużego. — Sędzia westchnął. — Co roku przybywają poszukiwacze. Niektórzy mają szczęście.
— Znajdują złoto?
— Nie, ale wracają żywi. A inni? Kiedy przyjdzie czas, woda wynosi ich z jaskiń. — Ze stojaka na biurku wybrał fajkę i zaczął ją nabijać. — Jestem zdumiony, że ktokolwiek uznaje za konieczne zabieranie ze sobą broni. Dolina zabija człowieka dla kaprysu. Weźmie pan któregoś z moich chłopaków, komendancie?
— Mam własnego przewodnika — odparł Vimes i dodał: — Ale dziękuję panu.
Sędzia Waynesbury pyknął z fajki.
— Jak pan sobie życzy, naturalnie — rzekł. — W każdym razie będę obserwował rzekę.
Anguę i Sally położono we wspólnej sypialni. Angua starała się przyjąć to z humorem. Gospodyni przecież nie powinna się niczego domyślić. Poza tym przyjemnie było położyć się w czystej pościeli, nawet jeśli pokój odrobinę pachniał stęchlizną. Więcej stęchlizny, mniej wampira, myślała; patrzmy na to od jaśniejszej strony.
W ciemności otworzyła jedno oko.
Ktoś przesuwał się cicho po pokoju. Nie wydawał dźwięku, ale jego przejście poruszało powietrze i zmieniało delikatną fakturę nocnych odgłosów.
Teraz stał przy oknie. Było zamknięte, a cichy zgrzyt to pewnie odciągana zasuwka.
Łatwo było stwierdzić, kiedy okno się otworzyło — do pokoju wlały się nowe zapachy.
Nastąpił trzask, który może tylko wilkołak mógł usłyszeć, a potem nagły szelest wielu skórzastych skrzydeł. Maleńkich skórzastych skrzydeł.
Co za bezczelna dziewczyna! Może już jej nie zależy? Nie warto jej gonić. Anguę kusiło, by zamknąć okno i zaryglować drzwi, bo ciekawe, jakie Sally wymyśli usprawiedliwienie, ale zrezygnowała z tego pomysłu. I na razie nie warto nic mówić panu Vimesowi. Co mogłaby udowodnić? Wszystko przypiszą niechęci wilkołaków wobec wampirów…
Dolina Koom rozciągała się przed Vimesem i teraz rozumiał, czemu nie przygotował żadnych planów. Nie można było kreślić planów dla doliny Koom. Wyśmiałaby je. Odepchnęłaby je tak, jak odpychała drogi.
— O tej porze roku wygląda najlepiej — wyjaśniła Cudo.
— Najlepiej to znaczy, że…? — zachęcił ją Vimes.
— No więc nie próbuje nas fizycznie zamordować, sir. I są ptaki. A kiedy słońce jest w odpowiednim miejscu, pojawiają się cudowne tęcze.
Ptaków było mnóstwo. Owady mnożyły się jak szalone w szerokich, płytkich jeziorkach i rozlewiskach, które późną wiosną leżały gęsto na dnie doliny. Większość pewnie wyschnie do późnego lata, ale na razie dolina Koom była prawdziwym zimnym bufetem pełnym bzyczących stworzeń. Ptaki przylatywały z równin tutaj na ucztę. Vimes nie znał się specjalnie na ptakach, ale te wyglądały jak jaskółki — miliony jaskółek. Ich gniazda były na niedalekim urwisku i dochodził stamtąd głośny świergot. Tu i tam spomiędzy spiętrzonych drzew i kamieni strzelały młode pędy i rosły liście.
Poniżej wąskiej ścieżki, którą szli, z licznych jaskiń wpływały strumienie i łączyły się w jeden dziki wodospad sięgający równin.
— Wszystko jest takie… żyjące — stwierdziła Angua. — Myślałam, że zobaczymy tylko nagie skały.
— Tak to wygląda na polu bitwy — powiedział Detrytus. Krople wody błyszczały na jego skórze. — Tata mnie tu zabrał, jakżeśmy odchodzili do miasta. Pokazał mi te wszystkie skały, przyłożył po łbie i powiedział „Pamiętaj”.
— Co pamiętaj? — zainteresowała się Sally.
— Nie mówił. No więc ja tak jakby żem pamiętał ogólnie.
Nie spodziewałem się tego, myślał Vimes. Jest taka… chaotyczna. No trudno, wyjdźmy chociaż spod tego urwiska. Te potwornie wielkie głazy skądś się tutaj wzięły.
— Czuję dym — oznajmiła po chwili Angua.
— To ogniska w górnej części doliny — uznała Cudo. — Pierwsi przybysze, jak sądzę.
— Chcesz powiedzieć, że ustawiają się w kolejce, żeby mieć miejsca w bitwie? — zdziwił się Vimes. — Uważaj na ten głaz, jest śliski.
— O tak. Walka nie zacznie się przed Dniem Doliny Koom. To jutro.
— Do licha, zgubiłem szlak. To jakoś wpłynie na nas tutaj, w dole?
Nieśmialsson odchrząknął uprzejmie.
— Nie wydaje mi się, komendancie. Ten region jest zbyt niebezpieczny, żeby tu walczyć.
— Tak, widzę. Byłoby straszne, gdyby ktoś zrobił sobie krzywdę. — Vimes wspiął się na podłużny stos gnijącego drewna. — Coś takiego mogłoby wszystkim popsuć cały dzień.
Rekreacja historyczna, myślał ponuro, kiedy wybierali drogę w poprzek, nad, pod albo przez głazy i brzęczące od owadów stosy połamanego drewna, wśród płynących wszędzie strumyków. Tylko że my to robimy z ludźmi, którzy się przebierają i biegają dookoła ze stępioną bronią, kiedy inni sprzedają kiełbaski w bułce, a dziewczęta wszystkie są nieszczęśliwe, bo mogą się przebierać tylko za ladacznice, jako że ladacznica była jedynym fachem dostępnym wtedy dla kobiet.
Ale krasnoludy i trolle walczą naprawdę. Tak jakby wierzyli, że kiedy stoczą tę walkę dostatecznie wiele razy, w końcu ją rozstrzygną.
Na ścieżce przed nimi pojawił się wielki otwór, na wpół przesłonięty zimowymi szczątkami, ale wciąż potrafiący połknąć cały strumień, który spływał spieniony w głębiny. Z dołu dobiegał głośny huk. Vimes przyklęknął i zanurzył palce w wodzie. Okazała się lodowato zimna.
— Proszę uważać na takie spływy, komendancie — ostrzegł Nieśmialsson. — To wapień. Woda szybko go wymywa. Prawdopodobnie zobaczymy o wiele większe. Często są zakryte gnijącymi odpadkami. Proszę patrzeć, gdzie pan stawia nogi.
— Nie zatykają się?
— Ależ tak. Widział pan, jak wielkie głazy się tutaj toczą.
— To musi wyglądać jak gigantyczna gra w bilard.
— Coś w tym rodzaju, przypuszczam — potwierdził ostrożnie Nieśmialsson.
Po dziesięciu minutach Vimes usiadł na kłodzie, zdjął hełm, wyciągnął wielką czerwoną chustkę i wytarł czoło.
— Robi się gorąco — stwierdził. — A w tej przeklętej dolinie wszystko wygląda tak samo… Au!
Klepnął się w przegub.
— Komary bywają bardzo dokuczliwe, sir — przyznała Cudo. — Podobno wyjątkowo mocno kąsają przed burzą.
Oboje spojrzeli w stronę gór. Drugi koniec doliny przesłaniała żółtawa mgiełka, a między szczytami widzieli chmury.
— Świetnie — mruknął Vimes. — Mam wrażenie, że ugryzł mnie aż do kości.
— Nie martwiłabym się za bardzo, komendancie — pocieszyła go Cudo. — Wielką burzę w dolinie Koom pamięta się do końca życia.
— Czyli całkiem niedługo, jeśli człowieka złapie — stwierdził Vimes. — Muszę przyznać, że to miejsce zaczyna mnie irytować.
Przez ten czas dogoniła ich reszta oddziału. Sally i Detrytus wyraźnie cierpieli od upału. Wampirzyca bez słowa usiadła w cieniu wielkiego głazu. Cegła położył się przy lodowatym strumieniu i wsadził głowę do wody.
— Obawiam się, że niewiele mogę pomóc, sir — odezwała się Angua. — Wyczuwam krasnoludy, ale to właściwie tyle. Wszędzie jest za dużo tej przeklętej wody.
— Może damy sobie radę bez twojego nosa.
Vimes zdjął z ramienia tubę, w której niósł rysunek Sybil. Rozwinął go i spiął końce.
— Pomóż mi, Cudo — poprosił. — Reszta może trochę odpocząć. I nie śmiejcie się.
Opuścił sobie na głowę pierścień gór. Usłyszał kaszlnięcie Angui, ale udał, że je ignoruje.