Выбрать главу

— No dobrze… — Przesuwał sztywny papier, by prawdziwe góry widzieć tuż nad ich wyrysowanymi sylwetkami. — Tam mamy Miedziankę, a Cori Celesti tam… I bardzo ładnie pasują do obrazu. Jesteśmy już prawie na miejscu!

— Nie całkiem, komendancie — odezwał się z tyłu Nieśmialsson. — Obie są prawie czterysta mil stąd. Będą wyglądać praktycznie tak samo z każdego miejsca w tej części doliny. Musi pan poszukać bliższych szczytów.

Vimes się odwrócił.

— Jasne. A ten, który wygląda na całkiem pionowy po lewej stronie?

— To Król, sir — oświadczyła Cudo. — Jakieś dziesięć mil stąd.

— Naprawdę? Wydaje się bliższy.

Odnalazł szczyt na rysunku.

— A ta mała góra, o tam? Ta z dwoma czubkami?

— Nie wiem, jak się nazywa, ale widzę, o którą panu chodzi.

— Są za małe i za blisko siebie… — mruczał Vimes.

— Więc niech pan idzie w ich stronę, sir. Ale proszę uważać po czym. Niech pan stawia stopy tylko na nagiej skale. Trzeba unikać wszystkich rumowisk i szczątków. Grag ma rację, mogą zasłaniać jakąś dziurę i może pan się przebić na dół.

— No dobrze. Mniej więcej w połowie drogi między nimi jest taka zabawna skała. Skieruję się prosto na nią. A ty patrz, na czym stawiam nogi, co?

Starając się równo trzymać papier, potykając się o kamienie i chlapiąc wodą w lodowatych strumykach, Vimes ruszył doliną…

— Niech to demony porwą!

— Sir?

Wyjrzał ponad brzegiem papierowej obręczy.

— Zgubiłem Króla. Zasłonił mi go ten wielki grzebień głazów. Czekaj… Widzę taką górę z wyrwanym z boku kawałkiem…

Wszystko wydawało się takie proste. I byłoby proste, gdyby dolina Koom była płaska i niezasypana śmieciami niczym tor kręglowy bogów. Z niektórych miejsc musieli się wycofywać, ponieważ przejście blokował wał poplątanych, cuchnących, rojących się od komarów gałęzi. Albo barierę tworzył mur skał, długi jak ulica. Albo szeroki, wypełniony wodnym pyłem, huczący kocioł spienionych wód, który gdzie indziej miałby nazwę w rodzaju Tygla Demonów, ale tutaj pozostawał bezimienny, ponieważ była to dolina Koom, a w dolinie Koom nie wystarczało demonów i nie miały dostatecznie wielu tygli.

Kąsały komary, świeciło słońce, a gnijące drewno, wilgoć i brak wiatru tworzyły lepkie bagienne wyziewy, które zdawały się osłabiać mięśnie. Nic dziwnego, że walka się odbywała na drugim końcu doliny, myślał Vimes. Tam jest powietrze i wiatr. Przynajmniej da się wytrzymać.

Czasami trafiali na rozległy gładki teren, który wyglądał jak fragment scenerii namalowanej przez Methodię Rascala, ale pobliskie góry nie całkiem pasowały, więc znowu zagłębiali się w labirynt przejść. Okrążali przeszkody, a potem następne przeszkody na tych okrężnych dróżkach.

W końcu Vimes usiadł na zbielałym, wyschniętym pniu i odłożył papier.

— Musieliśmy to minąć — stwierdził zdyszany. — Albo Rascal niedokładnie przedstawił góry. Albo może w którejś przez ostatnie sto lat osunęła się warstwa. To możliwe. Możemy być o dwadzieścia stóp od tego, czego szukamy, a i tak to przeoczyć.

Zabił komara na dłoni.

— Proszę się nie martwić, sir — pocieszyła go Cudo. — Myślę, że jesteśmy już całkiem blisko.

— Skąd ci to przyszło do głowy? — Vimes otarł czoło.

— Bo wydaje mi się, że siedzi pan na obrazie, sir. Jest bardzo brudny, ale moim zdaniem wygląda jak zwinięte płótno.

Vimes poderwał się szybko i obejrzał kłodę. Jeden róg tego, co wziął za żółtawą korę, odchylił się, odsłaniając po drugiej stronie farbę.

— A te paliki… — zaczęła Cudo, ale urwała, bo Vimes przyłożył palec do ust.

Rzeczywiście, leżały tu cienkie, pozbawione gałęzi sosnowe pieńki. Pewnie by ich nie zauważył, z niczym nie skojarzył, gdyby nie było obok zwiniętego płótna.

Tamci zrobili to samo co my, pomyślał. Pewnie było im łatwiej, jeśli tylko mieli dość krasnoludów do podtrzymywania obrazu; góry były kolorowymi wizerunkami, nie tylko ołówkowymi szkicami, i na pewno przedstawionymi bardziej szczegółowo na większym płótnie. Poza tym nie spieszyło się im; wierzyli, że mają nade mną przewagę. Martwili się tylko jakimś nieszczęsnym mistycznym symbolem.

Dobył miecza i skinął na Cudo, by szła za nim.

Czyli są tu nie tylko czarne krasnoludy, myślał, skradając się wokół skał. Na pewno nie stałyby tutaj w świetle dziennym. No to przekonajmy się, ilu trzyma wartę…

Żaden, jak się okazało. Vimes był prawie rozczarowany. Za skałami znalazł punkt, który byłby wyznaczony krzyżykiem, gdyby był tam krzyżyk.

Musieli być naprawdę pewni siebie, uświadomił sobie Vimes. Na oko sądząc, przesunęli całe tony kamieni i drewna, czego dowodem były leżące tam łomy.

Chwila jest wyjątkowo odpowiednia, uznał, żeby dogonili nas Angua i cała reszta.

Przed sobą zobaczył sześciostopową dziurę w ziemi. Przerzucono nad nią żelazną sztabę, umieszczoną w dwóch świeżo wykutych rowkach. Z niej opadała w dół gruba lina. Z głębi dobiegał huk ciemnych wód.

— Pan Rascal musiał być odważnym człowiekiem, skoro tu stanął — stwierdził Vimes.

— Podejrzewam, że sto lat temu był tu zakorkowany otwór — odparła Cudo.

— Wiesz co? — Vimes kopnął kamyk, który poleciał w ciemność. — Może udawaj, że w ogóle niczego nie wiem o jaskiniach, co?

— Tak się dzieje, kiedy coś zablokuje otwór — tłumaczyła cierpliwie Cudo. — Pan Rascal musiał pewnie tylko zejść na dół na korek z odłamków.

To jest to miejsce…

Tutaj znalazł gadający sześcian, myślał Vimes. Nie zważając na protesty Cudo, bo przecież to on był tutaj komendantem, zawisł na linie i opuścił się kilka stóp niżej. I tu, pod krawędzią otworu, przyrdzewiał do skały jakiś gruby kawał żelaza. Wisiało na nim kilka ogniw równie zardzewiałego łańcucha.

Śpiewał w swych łańcuchach…

— Zostawił notkę, że ta rzecz była w łańcuchach — oznajmił głośno. — No więc mam tu kawałek łańcucha i coś, co wygląda jak ułamek noża.

— Krasnoluda stal, sir, długo wytrzymuje — odpowiedziała Cudo z wyrzutem.

— Aż tak długo?

— O tak. Przypuszczam, że przez te lata po wizycie Rascala spływ stał się źródłem i woda wypchnęła korek. To ciągle się zdarza w dolinie Koom. Co pan robi, sir?

Vimes patrzył w ciemność. W dole pieniła się niewidoczna woda. Czyli… posłaniec wspiął się i wyszedł tym otworem, myślał. Gdzie można bezpiecznie ukryć sześcian? Na górze mogły czekać trolle… Ale wojownik krasnolud na pewno miał ze sobą sztylet, a kolczugi przecież kochają. Tak. To byłoby dobre miejsce. Zresztą i tak przecież niedługo miał tu wrócić…

— Starcy zeszli po tej linie? — zapytał, spoglądając w ciemność pod sobą…

— Stare krasnoludy, sir. Jesteśmy silni jak na nasz wzrost. Ale nie zejdzie pan na dół, prawda?

W dole jest boczny tunel…

— W dole musi być boczny tunel — oświadczył Vimes.

Grom przetoczył się nad górami.

— Ale reszta zaraz tu będzie, sir! Nie spieszy się pan chyba tak bardzo…

Nie czekaj na nich…

— Nie będę czekał. Powiedz, żeby szli za mną. Słuchaj, tracimy czas. Nie mogę tak wisieć cały dzień.

Cudo zawahała się, po czym wyjęła coś z mieszka u pasa.

— W takim razie proszę przynajmniej wziąć to, sir — powiedziała.

Chwycił niewielką paczuszkę, zanim spadła. Okazała się zaskakująco ciężka.