— Nawoskowane zapałki, sir. Nie zmoczą się. A opakowanie będzie płonąć jak pochodnia przynajmniej przez cztery minuty. Jest tam również mały bochenek chleba krasnoludów.
— No wiesz… dziękuję — powiedział Vimes, zwracając się do niespokojnego, zaokrąglonego cienia na tle żółtego nieba. — Słuchaj, sprawdzę, czy na dole jest jakieś światło. Jeśli nie, natychmiast wracam. Nie jestem durniem.
Zsunął się kawałek po linie. Co kilka stóp wyczuwał węzły. Po upale w dolinie, tutaj powietrze wydawało się mroźne. Z dołu unosił się drobny pył wodny.
Tunel był sporo ponad huczącą wodą. Vimes potrafił niemal sam siebie przekonać, że w oddali dostrzega światło. Ale przecież nie jest głupcem. Musi…
Puść…
Dłonie rozluźniły uchwyt. Nie miał nawet czasu, by zakląć, nim zamknęła się nad nim woda.
Otworzył oczy. Po chwili, wolno przesuwając bolącą rękę, odnalazł swoją twarz i przekonał się, że powieki ma istotnie otwarte.
Który kawałek ciała go nie bolał? Sprawdził… Nie, chyba takich nie było. Żebra grały melodię cierpienia, ale kolana, łokcie i głowa także dodawały swoje trele i arpeggia. Za każdym razem, kiedy zmieniał pozycję, by złagodzić mękę, przenosiła się gdzie indziej. Głowa bolała go tak, jakby ktoś od środka tłukł młotem w gałki oczne.
Jęknął i kaszlnął wodą.
Pod sobą czuł szorstki piasek. W pobliżu słyszał szum wody, ale sam piasek był tylko wilgotny. Nie wydawało się to właściwe.
Zaryzykował przewrócenie się, co wyrwało z niego znaczącą liczbę stęknięć.
Pamiętał lodowatą wodę. Nie było nawet mowy o pływaniu. Mógł tylko zwinąć się w kłębek, gdy prąd ciskał nim po stole bilardowym, jakim jest dolina Koom. Był pewien, że przynajmniej raz spadł z podziemnego wodospadu i zdążył wciągnąć powietrze, nim nurt porwał go dalej. A potem była głębia i ciśnienie i życie zaczęło przewijać mu się przed oczami, a ostatnią myślą było: Proszę, proszę, czy możemy przeskoczyć ten kawałek z Mavis Trouncer…
A teraz leżał tutaj na niewidocznej plaży, daleko od wody. Jak to się stało? Przecież w tym miejscu na pewno nie ma pływów…
Czyli ktoś był w tej czerni i go obserwował. Na pewno tak. Wyciągnęli go z wody, a teraz czekali, co zrobi…
Znowu otworzył oczy. Część bólu odeszła, pozostawiając na pamiątkę sztywność. Miał wrażenie, że minął pewien czas. Ze wszystkich stron naciskała ciemność gęsta jak aksamit.
Przetoczył się znowu, przy wtórze kolejnych jęków, ale tym razem udało mu się stanąć na czworakach.
— Kto tam jest? — wymamrotał i bardzo ostrożnie podniósł się na nogi.
Pionowa pozycja jakoś pchnęła mózg do działania.
— Jest tu kto?
Ciemność pochłonęła dźwięk. A zresztą co by zrobił, gdyby w odpowiedzi usłyszał „Tak”?
Dobył miecza i trzymał go przed sobą. Po kilkunastu krokach klinga brzęknęła o skałę.
— Zapałki — wymruczał. — Mam zapałki!
Znalazł nawoskowaną paczuszkę. Wolno operując zmarzniętymi palcami, wyjął jedną zapałkę. Zdrapał kciukiem wosk z główki i potarł nią o kamień.
Błysk ranił oczy. Patrzeć, szybko! Płynąca woda, gładki piasek, wychodzące z wody odciski dłoni i stóp — tylko jeden zestaw? Tak. Ściany wyglądały na suche, nieduża jaskinia, tam ciemność, wyjście…
Kulejąc, ruszył do owalnego otworu jak najszybciej. Zapałka pryskała i skwierczała.
Dalej była większa jaskinia, tak wielka, że czerń w niej zdawała się wysysać całe światło zapałki, która sparzyła go w palce i zgasła.
Ciężka ciemność otuliła go znowu jak kotara, ale teraz rozumiał już, o czym mówiły krasnoludy. To nie był mrok pod kapturem czy w piwnicy, czy nawet w ich płytkiej małej kopalni. Znalazł się głęboko pod powierzchnią i ciężar tej ciemności go przygniatał.
Co jakiś czas słyszał „plink!” kropli wody spadającej do jakiejś niewidocznej sadzawki.
Zataczając się, szedł naprzód. Wiedział, że krwawi. Nie miał pojęcia, dlaczego idzie, ale wiedział, że musi.
Może znajdzie światło dnia. Może znajdzie jakąś kłodę, która tu wpadła, i wypłynie na niej spod ziemi. Nie mógł umrzeć tutaj, w ciemności, daleko od domu.
Dużo wody kapało w tej grocie. W tej chwili spora jej część spływała mu po karku, ale „plink!” słyszał ze wszystkich stron. Ha… Woda ściekająca za kołnierz i dziwne odgłosy wśród cieni… No więc wtedy się przekonujemy, czy mamy prawdziwego glinę, tak? Tylko że tutaj nie było cieni. Brakowało światła.
Może szedł tędy ten nieszczęsny krasnolud… Ale on znalazł wyjście. Może znał drogę, może miał linę, może był młody i zwinny… i w końcu wydostał się, konający, ukrył skarb i zszedł do doliny, idąc po grobach. To może człowieka dobić. Pamiętał panią Oldsburton, która oszalała, kiedy umarło jej dziecko, i szorowała wszystko, co było w domu, każdy kubek, ścianę, sufit, łyżeczkę, nie widziała nikogo ani niczego nie słyszała, tylko pracowała cały dzień i całą noc. Coś w głowie pękało i człowiek znajdował sobie coś do roboty, cokolwiek, byle przestać myśleć.
Lepiej przestać myśleć, że droga wyjścia, którą znalazł krasnolud, to może właśnie ta, którą Vimes tu wpadł i teraz nie miał pojęcia, jak do niej wrócić.
Może mógłby znowu wskoczyć do wody, tym razem wiedząc, co robi, i może wypłynąłby z rzeką, zanim burzliwe prądy poobijają go na śmierć… Może…
Dlaczego, do demona, puścił tę linę? To było jak ten cichy głos, który szepcze „Skocz”, kiedy człowiek stoi nad przepaścią, albo „Dotknij płomienia”. Człowiek nie słucha, oczywiście. Przynajmniej większość ludzi przez większość czasu. No ale jemu ten głos powiedział „Puść” i on…
Wlókł się dalej, obolały i pokrwawiony, a ciemność zwijała ogon wokół niego…
— Niedługo wróci, na pewno — przekonywała Sybil. — Choćby nawet w ostatniej minucie.
W holu wielki zegar z wahadłem właśnie skończył wybijać wpół do szóstej.
— Na pewno — zgodziła się Pusia.
Kąpały Młodego Sama.
— Nigdy się nie spóźnia — ciągnęła Sybil. — Mówi, że jeśli człowiek spóźni się z dobrego powodu, to wkrótce się spóźni ze złego. Zresztą ma jeszcze pół godziny.
— Mnóstwo czasu — przyznała Pusia.
— Fred i Nobby zabrali konie do doliny, prawda?
— Tak, Sybil. Patrzyłaś przecież, jak odjeżdżają.
Pusia spojrzała nad głową przyjaciółki na męża, który stał w drzwiach do holu. Bezradnie wzruszył ramionami.
— Parę dni temu wbiegał po schodach, kiedy zegary wybijały już szóstą — opowiadała Sybil, spokojnie namydlając Młodego Sama gąbką w kształcie misia. — W ostatniej sekundzie. Przekonasz się.
Chciał spać. Nigdy jeszcze nie czuł się tak zmęczony. Osunął się na kolana, a potem upadł na bok na piasek.
Kiedy z wysiłkiem otworzył oczy, zobaczył nad sobą blade gwiazdy i po raz kolejny doznał uczucia, że ktoś tu jest.
Z grymasem bólu odwrócił głowę i zobaczył na piasku nieduże, ale jasno oświetlone składane krzesełko. Siedziała na nim wygodnie jakaś postać w czarnej szacie. Czytała książkę. Obok tkwiła wbita w piasek kosa.
Biała koścista dłoń przewróciła kartkę.
— Jesteś Śmiercią, tak? — odezwał się Vimes po chwili.
ACH, PAN VIMES, PRZENIKLIWY JAK ZAWSZE. TRAFIŁ PAN OD RAZU, odparł Śmierć. Zamknął książkę, zakładając palcem czytaną stronę.