Выбрать главу

— Już cię kiedyś widziałem.

SZEDŁEM PRZY PANU WIELE RAZY, PANIE VIMES.

— To już, prawda?

CZY NIGDY NIE PRZYSZŁO PANU DO GŁOWY, ŻE KONCEPCJA PISANEJ NARRACJI JEST NIECO DZIWNA? — spytał Śmierć.

Vimes potrafił poznać, kiedy ktoś próbuje uniknąć tematu, o którym naprawdę nie chce mówić.

— Tak? — upierał się. — To już teraz? Tym razem umrę?

MOŻLIWE.

— Możliwe? Co to za odpowiedź?

BARDZO DOKŁADNA. WIDZI PAN, OCIERA SIĘ PAN WŁAŚNIE O ŚMIERĆ, JAK TO MÓWIĄ. Z KONIECZNOŚCI WYNIKA Z TEGO, ŻE I JA MUSZĘ OTRZEĆ SIĘ O VIMESA. PROSZĘ NIE ZWRACAĆ NA MNIE UWAGI I ROBIĆ TO, CO PLANOWAŁ PAN ROBIĆ. MAM KSIĄŻKĘ.

Vimes przetoczył się na brzuch, zacisnął zęby i znowu podciągnął się na kolana i dłonie. Pokonał kilka sążni, zanim znów się osunął.

Usłyszał dźwięk przesuwanego krzesełka.

— Czy nie powinieneś być gdzie indziej?

JESTEM, zapewnił Śmierć i usiadł ponownie.

— Ale jesteś tutaj!

RÓWNIEŻ. Śmierć odwrócił kartkę i — jak na osobę, która nie oddycha — wydał z siebie całkiem udane westchnienie. JAK SIĘ ZDAJE, SPRAWCĄ BYŁ KAMERDYNER.

— Czego sprawcą?

TO WYMYŚLONA HISTORIA. BARDZO DZIWNE. WYSTARCZY TYLKO ZAJRZEĆ NA OSTATNIĄ STRONĘ, GDZIE WYDRUKOWANA JEST ODPOWIEDŹ. JAKIŻ ZATEM JEST SENS ŚWIADOMEJ NIEWIEDZY?

Dla Vimesa brzmiało to jak bełkot, więc zignorował te słowa. Niektóre jego bóle ucichły, choć w głowie nadal waliło jak młotem. Wszędzie ogarniało go uczucie pustki. Chciał tylko zasnąć.

* * *

— Ten zegar jest dokładny?

— Obawiam się, że tak, Sybil.

— Wyjdę na dwór i tam na niego zaczekam. Przygotuję książkę — oświadczyła lady Sybil. — Nie pozwoli, żeby coś go powstrzymało.

— Jestem pewna, że nie — zgodziła się Pusia.

— Chociaż bywają w dolinie bardzo zdradzieckie miejsca, zwłaszcza o tej porze… — zaczął jej mąż, ale wzrok żony odebrał mu mowę.

Była za sześć szósta.

* * *

— Ob oggle uug soggle!

Cichy, bulgoczący dźwięk dobiegał z kieszeni spodni. Po kilku chwilach — dość czasu, by sobie przypomnieć, że ma dwie ręce i spodnie — Vimes z niejakim wysiłkiem uwolnił z kieszeni terminarz Gooseberry’ego. Obudowa była pogięta, a chochlik, kiedy Vimes otworzył klapkę, wydawał się mocno blady.

— On ogle soggle!

Vimes patrzył. To było mówiące pudełko. I o coś mu chodziło.

— Woggle soggle lon!

Powoli przechylił pudełko. Z wnętrza wylała się woda.

— Nie słuchałeś! Krzyczałem, a ty nie słuchałeś! — żalił się chochlik. — Jest za pięć szósta! Czytanie Młodemu Samowi!

Vimes położył sobie protestujące pudełko na piersi i wpatrzył się w blade gwiazdy.

— Muszę czytać Młodemu Samowi — wymamrotał i zamknął oczy. I natychmiast otworzył je znowu. — Muszę czytać Młodemu Samowi!

Gwiazdy się przesuwały. To nie było niebo! Jak mogłoby to być niebo?

To przecież przeklęta jaskinia, prawda?

Jednym ruchem przetoczył się i poderwał na nogi. Gwiazd pojawiło się więcej; sunęły po ścianach. Vurmy poruszały się celowo. Nad jego głową zmieniły się już w rozjarzoną rzekę.

I chociaż trochę migotały, jednak zapalały się znowu światełka w głowie Vimesa. Rozejrzał się w tym, co przestało być ciemnością, zmieniło się w głęboki mrok, a mrok był niczym jasny dzień po ciemności, jaka panowała wcześniej.

— Muszę czytać Młodemu Samowi… — wyszeptał, zwracając się do groty ogromnych stalaktytów i stalagmitów, wszystkich lśniących wilgocią. — Czytać… Młodemu Samowi…

Potykając się, ślizgając w płytkich kałużach, przebiegając czasem po łatach białego piasku, Vimes ruszył za światłami.

* * *

Minutowa wskazówka na stojącym w holu zegarze dotarła już prawie do dwunastki i drżała. Sybil starała się nie patrzeć na zmartwione twarze swego gospodarza i gospodyni. Gwałtownie otworzyła drzwi frontowe. Nie było tam Sama. Nikt też nie galopował drogą.

Zegar wybił godzinę. Usłyszała, że ktoś staje cicho obok niej.

— Czy życzy sobie pani, żebym poczytał młodemu paniczowi, madame? — zaproponował Willikins. — Być może, męski głos zdoła…

— Nie. Ja tam pójdę — odparła spokojnie Sybil. — Ty zaczekaj tu na mojego męża. Będzie niedługo.

— Tak, proszę pani.

— Prawdopodobnie będzie się bardzo spieszył.

— Zaprowadzę go natychmiast, proszę pani.

— Będzie tu, wiesz przecież!

— Tak, proszę pani.

— Choćby musiał przechodzić przez ściany!

Wspięła się na schody w chwili, gdy zegar skończył wybijać godzinę. Ten zegar źle chodzi. To przecież oczywiste.

Młody Sam został umieszczony w dawnym pokoju dziecinnym — dość ponurym pomieszczeniu, całym w szarościach i brązach. Był tu naprawdę przerażający koń na biegunach, ze strasznymi zębami i obłąkanymi szklanymi oczami.

Chłopczyk stał już w łóżeczku. Uśmiechał się, ale uśmiech zmienił się w wyraz zdziwienia, kiedy Sybil przysunęła sobie krzesło i usiadła.

— Tatuś poprosił mamusię, żeby ci dzisiaj poczytała, Sam — oznajmiła wesoło. — Będzie zabawnie, prawda?

Serce nie mogło jej pęknąć, ponieważ było już rozbite na drobne kawałeczki. Ale i tak jęknęło cicho, gdy chłopczyk popatrzył na nią, na drzwi, znowu na nią, a potem zaczął głośno płakać.

* * *

Potknął się i upadł do płytkiej sadzawki. Odkrył, że przewrócił się o krasnoluda. Martwego. Bardzo martwego. Tak bardzo martwego, że kapiąca woda zbudowała na nim niewielki stalagmit, a warstewką mlecznego kamienia umocowała go do skały, przy której siedział.

— Muszę czytać dziecku — wyjaśnił z powagą Vimes pociemniałemu hełmowi.

Kawałek dalej, na piasku, leżał krasnoludzi topór. To, co działo się obecnie w głowie Vimesa, trudno określić jako spójne myśli. Słyszał jednak przed sobą ciche odgłosy, a instynkt — tak stary jak myśl — uznał, że nie istnieje coś takiego jak nadmierna siła rąbania.

Vimes podniósł broń — pokrywała ją tylko cieniutka warstewka rdzy. Wokół zauważył inne garby i wzgórki na podłożu jaskini. Teraz, kiedy przyjrzał się im dokładniej, wszystkie chyba…

Nie ma czasu! Trzeba czytać książkę!

Na końcu groty teren podnosił się trochę, nieco zdradziecki z powodu kapiącej wody. Bronił się przed Vimesem, ale topór pomagał w marszu. Jeden problem naraz. Wspinać się. Trzeba czytać książkę!

I wtedy usłyszał płacz. To jego syn płakał. Krzyk wypełnił umysł.

Będą płonąć…

Schody wpłynęły w jego wizję — schody sięgające w nieskończoną ciemność. Krzyk dobiegał stamtąd.

Stopy się ześliznęły. Ostrze topora wgryzło się w mleczny kamień. Łkając i klnąc, zsuwając się przy każdym kroku, Vimes dotarł na szczyt zbocza.

Otworzyła się przed nim ogromna jaskinia. Wszędzie krzątały się krasnoludy. Wyglądało to jak kopalnia.

Czterech stało całkiem niedaleko Vimesa, w którego wizjach podskakiwały małe owieczki. Krasnoludy wpatrywały się w tę krwawą, chwiejącą się zjawę, sennie machającą mieczem w jednej ręce i toporem w drugiej.

Oni też mieli topory. Ale zjawa spojrzała na nich groźnie i zapytała:

— Gdzie… jest… moja… krówka?