Cofnęli się.
— Czy to moja krówka? — dopytywał się stwór, ruszając chwiejnie naprzód.
Smutnie pokręcił głową.
— Robi „Beee!” — zatkał. — To… owieczka.
Osunął się na kolana, zacisnął zęby i zwrócił twarz ku górze. Jak człowiek tracący zmysły od cierpień, zaklinający bóstwa fortuny i burzy, ryknął:
— To! Nie!! Moja!!! Krówka!!!!
Wołanie rozbrzmiało echem w jaskini, a tak wielka moc je wysłała, że przebiło się przez zwykłą skałę, przetopiło przez zwykłe góry, zahuczało przez długie mile… A w ponurym dziecinnym pokoju Młody Sam przestał płakać i rozejrzał się, nagle szczęśliwy, choć zdziwiony. I powiedział, zaskakując swą zrozpaczoną matkę:
— Kuf!
Krasnoludy cofały się po zboczu. Nad nimi przelewały się vurmy lśniące zielono.
— Gdzie jest moja krówka? Czy to moja krówka? — zapytał intruz.
We wszystkich zakamarkach groty krasnoludy przerwały pracę. Atmosferę wypełniła niepewność. To był przecież tylko jeden człowiek. W wielu umysłach pojawiło się pytanie: Co ktoś zamierza z tym zrobić? Nie przeformowało się jeszcze w: Co ja mam zamiar z tym zrobić? I gdzie ta krówka? Na dole nie było żadnych krówek.
— Robi „Ihaha!”. To konik! To nie moja krówka!
Krasnoludy spoglądały po sobie. Gdzie w takim razie jest konik? Czy ktoś słyszał konia? Może ktoś jeszcze krąży tu pod ziemią?
Czterej wartownicy weszli do groty, szukając rady i wsparcia. Zebrało się tu już kilku głębinowców, którzy pogrążeni w gorączkowej rozmowie, nerwowo zerkali na zbliżającego się człowieka.
W migoczącej wizji Vimesa pojawiały się też kudłate króliczki i puszyste kaczuszki.
Znowu osunął się na kolana i zapłakał, wpatrzony w ziemię.
Sześciu osłoniętych czernią strażników odłączyło się od grupy. Jeden z nich wysuwał przed sobą ogniową broń i ostrożnie zbliżał się do przybysza. Płomyk zapłonu na czubku był najjaśniejszym punktem w jaskini.
Intruz uniósł głowę; płomyk odbijał się czerwienią w jego oczach.
— Czy to moja krówka? — warknął.
A potem cisnął toporem znad ramienia, prosto w strażnika. Topór uderzył w ogniową broń, która wybuchła.
— Robi „Hruumgh!”
— Hg! — powiedział Młody Sam, kiedy matka tuliła go, wpatrzona w ścianę.
Płonący olej rozprysnął się w ciemności. Kilka kropli chlapnęło Vimesowi na rękę. Ból, ostry ból był daleki i obojętny. Vimes zdawał sobie sprawę, ale tak jak zdawał sobie sprawę z istnienia księżyca.
— To nie moja krówka! — stwierdził, wstając.
Ruszył przed siebie, ponad płonącym olejem, przez czerwieniejącą na obrzeżach chmurę dymu, obok krasnoludów tarzających się po ziemi w desperackiej próbie zduszenia ognia. Zdawało się, że czegoś szuka.
Jeszcze dwóch strażników pobiegło w jego stronę. Pozornie ich nie zauważył, ale przyklęknął i zatoczył krąg mieczem. Mała owieczka kołysała się przed jego oczami.
Jakiś bardziej przytomny krasnolud znalazł kuszę i celował, lecz musiał przerwać, by odpędzić przelatujące przed nim nietoperze. Wymierzył ponownie, obejrzał się, słysząc trzask, jakby uderzyły o siebie dwa kawały mięsa, po czym został podniesiony i rzucony w ciemność przez nagą kobietę. Zaszokowany górnik zamachnął się toporem na uśmiechniętą dziewczynę, która jednak zniknęła w chmurze nietoperzy.
Wszędzie rozlegały się krzyki. Vimes nie zwracał na nie uwagi. Krasnoludy nadbiegały z dymu, ale odtrącał je tylko na boki. Znalazł to, czego szukał.
— Czy to moja krówka? Robi „Muuu!”.
Podniósł kolejny porzucony topór i ruszył biegiem.
— Tak! To jest moja krówka!
Gragowie kryli się za pierścieniem gwardzistów, zbici w gorączkową gromadkę. Vimesowi płonęły oczy i płomienie falowały za hełmem. Krasnolud trzymający miotacz rzucił broń na ziemię i uciekł.
— Hurra, hurra, cudowny to dzień, bo znalazłem moją krówkę!
I może to przeważyło, jak mówiono później. Przed berserkerem nie ma żadnej obrony. Krasnoludy przysięgały, że będą walczyć do śmierci, ale przecież nie do takiej śmierci. Najwolniejszy z czterech gwardzistów padł pod ciosami topora i miecza, pozostali rozpierzchli się i uciekli.
A Vimes zatrzymał się przed skulonymi, starymi krasnoludami, unosząc nad głową broń.
I stanął, kołysząc się jak posąg…
Noc, noc trwająca wieczność. Ale wśród niej — miasto, mroczne i rzeczywiste tylko na pewne sposoby. Istota skuliła się w swoim zaułku, gdzie wznosiła się mgła. To nie mogło się zdarzyć!
A jednak się zdarzyło. Ulice wypełniły się… stworzeniami. Ptakami! Zmieniającymi kształty! Wrzeszczącymi jak opętane! A ponad nimi, wyższa niż dachy, owieczka przeskakiwała tam i z powrotem szerokimi, powolnymi ruchami, dudniąc po bruku ulic.
Potem opadły pręty kraty, trzasnęły o kamienie, a istota została odepchnięta.
A przecież było już tak blisko! Ocaliła stworzenie, przebijała się, zaczynała zyskiwać kontrolę… a teraz to…
W ciemności, głośniejsze niż szum deszczu, zabrzmiały kroki.
Jakaś postać pojawiła się we mgle.
Zbliżała się.
Woda spływała z metalowego hełmu i natartego olejem skórzanego płaszcza. Postać się zatrzymała. Z całkowitym spokojem uniosła dłonie do twarzy i zapaliła cygaro.
Zapałka upadła na bruk, zasyczała i zgasła, a postać powiedziała:
— Czym jesteś?
Istota poruszyła się jak pradawna ryba w głębokim stawie. Była zbyt zmęczona, by uciekać.
— Jestem Przyzywającą Ciemnością. — Nie był to właściwie dźwięk, ale gdyby był, przypominałby syczenie. — A kim ty jesteś?
— Jestem Strażnikiem.
— Oni zabiliby twoją rodzinę! — Ciemność rzuciła się naprzód i napotkała opór. — Pomyśl, ilu już zabili! Kim jesteś, żeby mnie powstrzymywać?
— On mnie stworzył. Quis custodiet ipsos custodes? Kto pilnuje strażników? Ja. Pilnuję go. Zawsze. Nie zmusisz go, żeby dla ciebie mordował.
— Co to za człowiek, który stwarza własnego policjanta?
— Ten, który boi się ciemności.
— I powinien — stwierdziła istota z satysfakcją.
— To prawda. Ale chyba nie zrozumiałaś. Nie jestem tu po to, by nie dopuścić ciemności do wnętrza. Jestem po to, żeby jej nie wypuszczać. — Brzęknęło, kiedy mglisty Strażnik uniósł ślepą latarnię i uchylił klapę. Pomarańczowe światło rozcięło czerń. — Możesz mnie nazywać… Strzegącą Ciemnością. Wyobraź sobie, jaki muszę być silny.
Przyzywająca Ciemność cofała się rozpaczliwie w głąb zaułka, ale światło podążało za nią, raniło ją…
— A teraz — rzekł Strażnik — wynoś się z miasta.
…i runął, kiedy wilkołak wylądował mu na plecach.
Angui ślina ściekała z kłów. Sierść na grzbiecie sterczała jak zęby piły. Wargi odsuwały się niczym fala. Warkot dobiegał jakby z głębi nawiedzonej jaskini. Wszystko to przekazywało mózgowi dowolnej istoty małpokształtnej, że każdy ruch oznacza śmierć. I choć bezruch także oznacza śmierć, to jednak nie natychmiastową, nie w tej sekundzie, i że pojawił się jako wybór dla sprytniejszych małp.
Vimes nie mógł się poruszyć. Warkot sprawił, że stężały mu mięśnie. Groza panowała nad ciałem.