— Ale nie wtedy, gdyby krasnoludy badały tylko, dlaczego gliniarz z Ankh-Morpork ściga w jaskiniach uciekających przestępców. Mam rację? Nie, jeśli ten gliniarz to dobry stary Sam Vimes, o którym wszyscy wiedzą, że jest prosty jak strzała, nawet jeśli to nie najostrzejszy nóż w szufladzie. Nie da się przekupić Sama Vimesa, ale po co się męczyć, jeśli można zamydlić mu oczy?
— Sir, wiem, jak się pan czuje, ale… No, pański synek bawi się w dolinie Koom, dookoła stoją trolle i krasnoludy… I nie walczą! Zgadza się? Nie kłamałam, ja tylko… byłam trochę łącznikiem. Nie było warto, sir? Ha, naprawdę pan ich zaniepokoił, kiedy pan poszedł do magów. Błysk nie wyjechał jeszcze z miasta! Rhys musiał dostarczyć go na miotle, nocnym lotem! Wszystko, co tak naprawdę zrobili, to szli pańskim tropem. Jedyną osobą, która próbowała pana oszukać, byłam ja, a i tak się okazuje, że nie byłam w tym dobra. Potrzebowali pana, sir. Więc niech się pan teraz rozejrzy i powie, że nie było warto.
Pięćdziesiąt sążni dalej głaz wielkości domu toczył się po skale, popychany i kierowany przez dwanaście trolli. Wpadł do spływu i zatkał go szczelnie jak jajko w kieliszku. Zabrzmiały oklaski.
— Mogę jeszcze coś dodać, sir? — spytała Sally. — Wiem, że za mną stoi Angua.
— Dla ciebie sierżant Angua — odezwała się Angua tuż za jej uchem. — Mnie też nie nabrałaś. Mówiłam ci, że nie lubimy w straży donosicieli. Ale, sir, ona pachnie, jakby mówiła prawdę.
— Wciąż masz kontakt z dolnym królem? — spytał Vimes.
— Tak, i jestem pewna, że… — zaczęła pospiesznie Sally.
— Więc to są moje żądania. Gragowie i ci, którzy zostali jeszcze z ich ochrony, wracają ze mną do Ankh-Morpork. To dotyczy również Twardźca, choć podobno miną jeszcze tygodnie, zanim znów będzie mógł mówić. Staną przed Vetinarim. Muszę spełnić obietnicę i nikt mi w tym nie przeszkodzi. Ciężko będzie postawić im te najpoważniejsze zarzuty, ale do demona, na pewno spróbuję. Co prawda założę się o własny obiad, że Vetinari tkwi w tym wszystkim, to pewnie i tak zapakuje ich i wyśle z powrotem Rhysowi. Nie sądzę, żebyśmy mieli celę dostatecznie głęboką, żeby czuć się pewnie. Zrozumiano?
— Tak jest, sir. A inne żądania?
— Takie same jak pierwsze, tylko powtórzone o wiele głośniej. Zrozumiano?
— Absolutnie, sir. Potem złożę rezygnację, oczywiście.
Vimes zmrużył oczy.
— Złożycie rezygnację, kiedy wam każę, młodsza funkcjonariusz! Wzięliście królewskiego szylinga, pamiętacie? I złożyliście klątwę. No to idźcie i łącznikujcie.
— Chce pan ją zatrzymać? — spytała Angua, gdy wampirzyca znikła za skałami.
— Sama mówiłaś, że dobry z niej glina. Zobaczymy. Och, nie róbcie takich min, sierżancie. Szpiegowanie u przyjaciół to ostatni krzyk mody w polityce. Tak słyszałem. I powtórzę za nią: rozejrzyjcie się dookoła.
— To trochę do pana niepodobne, sir — stwierdziła wyraźnie zaniepokojona Angua.
— Rzeczywiście nie — zgodził się Vimes. — Dziś w nocy dobrze się wyspałem. Mamy piękny dzień. Nikt aktywnie nie usiłuje mnie zabić, co jest miłe. Dziękuję wam, sierżancie. Życzę miłego wieczoru.
Vimes wyniósł Młodego Sama na blask późnego popołudnia. Bardzo dobrze, że dziewczyna pracowała dla Rhysa, myślał. Inaczej byłoby dość ciężko, trudno zaprzeczyć. Zatrzymać ją? Możliwe. Przydaje się, nawet Angua to przyznaje. Poza tym został praktycznie zmuszony, by przyjąć szpiega w czasie mniej więcej wojny. Jeśli dobrze to rozegra, nikt już nigdy nie spróbuje mu dyktować, kogo ma przyjąć do straży. Doreen Winkings może grzechotać fałszywymi kłami, ile tylko zechce!
Hm… Czy to w ten sposób myśli Vetinari? Przez cały czas?
Usłyszał, że ktoś go woła. Powóz toczył się po skale, a Sybil machała ręką z okna. To był kolejny wielki krok naprzód — nawet powozy mogły tu teraz wjechać.
— Nie zapomniałeś o dzisiejszym bankiecie, prawda? — spytała z odrobiną podejrzliwości w głosie.
— Nie, moja droga.
Vimes nie zapomniał, ale miał nadzieję, że bankiet rozwieje się jakoś, jeśli nie będzie o nim myślał. Miał być Oficjalny, z oboma królami oraz sporą grupą pomniejszych królów i wodzów klanów. Oraz, niestety, ze specjalnym przedstawicielem Ankh-Morpork… czyli z Samem Vimesem, porządnie wyszorowanym.
Przynajmniej nie musiał wkładać rajtuzów ani pióropuszy — nawet Sybil nie była aż tak przewidująca. Niestety jednak, w miasteczku był całkiem przyzwoity krawiec, bardzo chętny do zużycia całych złotych galonów, jakie kupił przypadkiem rok temu.
— Zanim wrócimy, Willikins przygotuje ci kąpiel — powiedziała Sybil, gdy powóz ruszył z miejsca.
— Tak, moja droga.
— Nie bądź taki smętny. Pamiętaj, że masz podtrzymywać honor Ankh-Morpork.
— Doprawdy, moja droga? A co będę robił drugą ręką? — Vimes usadowił się na ławeczce.
— Och, kochanie… Dziś wieczorem będziesz spacerował z królami!
Wolałbym raczej przespacerować się o trzeciej nad ranem całkiem sam po Kopalni Melasy, myślał Vimes. W deszczu, wzdłuż przepełnionych rynsztoków… Ale żony już takie są. Sybil była taka… taka z niego dumna… Nigdy nie mógł zrozumieć dlaczego.
Zerknął na swoją rękę. Przynajmniej tę zagadkę rozwiązał. Rana wylotowa, akurat… Po prostu płonący olej chlapnął mu na skórę. Może i przypomina to ten przeklęty symbol — dostatecznie, żeby nastraszyć krasnoludy — ale jego samego nic nie przekona do jakiegoś fruwającego oka. Zdrowy rozsądek i fakty, to zawsze działa!
Dopiero po chwili zauważył, że wcale nie jadą do miasta. Zjechali w dół, prawie do poziomu jeziorek, a teraz skręcili na ścieżkę wzdłuż urwiska. Widział, jak pod nimi otwiera się dolina.
Królowie zapędzili swych poddanych do ciężkiej pracy, zgodnie z teorią, że zmęczeni wojownicy są mniej chętni do walki. Ekipy robocze roiły się wśród skał jak mrówki. Może i był w tym jakiś plan. Pewnie tak. Ale góry wyśmieją go na nowo każdej zimy. Trzeba przez cały czas utrzymywać tutaj robotników, trzeba obserwować zbocza, wyszukiwać i rozbijać ogromne głazy, zanim narobią szkód… Pamiętaj o dolinie Koom! Bo jeśli nie, twoja historia będzie… historią.
A może, wśród grzmotu i ryku podziemnych wód, usłyszysz śmiech martwych królów.
Powóz się zatrzymał, Sybil otworzyła drzwiczki.
— Wysiadaj, Sam — rozkazała. — Żadnych dyskusji. Pora na twój portret!
— Tutaj? Ale przecież… — zaczął Vimes.
— Dzień dobry, komendancie — odezwał się uprzejmie Otto Chriek, stając obok powozu. — Ustaviłem łaveczkę, a śviatło jezt doskonałe dla koloru.
Vimes musiał przyznać mu racje. W świetle błyskawic szczyty jarzyły się złotem. Niezbyt daleko Łzy Króla spadały w dół linią migotliwego srebra. Jaskrawo ubarwione ptaki śmigały w powietrzu. A nad całą doliną, aż po jej górny kraniec, rozwijały się tęcze.
Dolina Koom w Dzień Doliny Koom… Musiał tu być.
— Jeźli lady Sybil zechtze usiąść z tym małym chłopczykiem na kolanach, a pan, komendancie, ztanie z dłonią na jej ramieniu…?
Otto zakrzątnął się przy swoim wielkim ikonografie.
— Przyjechał tu robić obrazki dla „Pulsu” — szepnęła Sybil. — Więc pomyślałam, że teraz albo nigdy. Galeria portretów nie może zostać przerwana.
— Ile czasu to zajmie? — zapytał Vimes.
— Tylko ułamek zekundy, komendancie.
Vimes poweselał. To już brzmiało bardziej rozsądnie.
Oczywiście, to nigdy nie jest prawda. Ale było ciepłe popołudnie i Vimes wciąż miał dobry humor. Siedzieli więc i patrzyli przed siebie z tymi stężałymi uśmiechami ludzi, którzy zastanawiają się, czemu ułamek sekundy trwa pół godziny. Otto tymczasem starał się poustawiać wszechświat w sposób według siebie odpowiedni.