Lois McMaster Bujold
Lustrzany taniec
Dla Patricii Collins Wrede,
za zaangażowanie w akuszerię literacką daleko głębsze, niż nakazywałoby jej poczucie obowiązku.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rząd stanowisk komunikacyjnych w holu pasażerskim największej orbitalnej stacji transferowej na Escobarze był zaopatrzony w lustrzane drzwi, których powierzchnię dzieliły ukośne, mieniące się tęczowym światłem linie. Ktoś niewątpliwie miał specyficzne poczucie piękna. Płaszczyzny były ustawione pod kątem i dzieliły odbijający się w nich obraz na nierówne części. Niski człowiek w szarobiałym mundurze skrzywił się do swojej zdeformowanej twarzy.
Odbicie skrzywiło się w odpowiedzi. Pozbawiony dystynkcji mundur oficera najemników — kurtka z kieszeniami, szerokie spodnie włożone do sięgających kostek butów — wyglądał prawidłowo w każdym calu. Człowiek przyjrzał się swojemu ciału okrytemu mundurem. Wyciągnięty karzeł z krzywym kręgosłupem, o krótkiej szyi i dużej głowie. Lekko koślawa postura pozbawiała go szansy, że pozostanie niezauważony, był tego niemal pewien. Miał równo przycięte ciemne włosy. Spod czarnych brwi spoglądały ponuro szare oczy. Ciało było również prawidłowe w każdym calu. Nie cierpiał go.
Wreszcie lustrzane drzwi rozsunęły się i z budki wyszła kobieta ubrana w miękką tunikę i zwiewne spodnie. Jej status społeczny podkreślał modny pas wypchany drogim elektronicznym ekwipunkiem, zawieszony na piersi na zdobionym drogimi kamieniami łańcuchu. Ruszyła raźno przed siebie, lecz na jego widok przystanęła i wzdrygnęła się, zmrożona jego ponurym, pustym spojrzeniem, a potem minęła go, mamrocząc:
— Przepraszam…
Zreflektował się poniewczasie i wykrzywił usta w imitacji uśmiechu, mruknąwszy coś niezrozumiałego, co mogło uchodzić za stosowną do sytuacji uprzejmą formułkę. Wcisnął klawisz, by zamknąć za sobą drzwi i ukryć się przed wzrokiem innych. Nareszcie sam, przez krótką ostatnią chwilę, choćby w ciasnym wnętrzu publicznej budki komunikacyjnej. W powietrzu unosiła się mdła woń perfum kobiety oraz przykra mieszanina zapachów stacji: powietrza poddanego recyklingowi, jedzenia, ciał, napięcia, plastików, metali i środków czyszczących. Odetchnął głęboko, usiadł i położył dłonie płasko na pulpicie, by przestały drżeć.
Odkrył, że nie jest całkiem sam. W kabinie znajdowało się jeszcze jedno lustro, aby klienci mogli doprowadzić swój wygląd do porządku przed transmisją holowizyjną. Po chwili przestał zwracać uwagę na wrogie spojrzenie własnych podkrążonych oczu. Wyłożył na pulpit zawartość kieszeni. Cały jego doczesny dobytek mieścił się na powierzchni nie większej od dwóch dłoni. Ostatni remanent. Jak gdyby powtórne przeliczenie mogło zmienić sumę, jaką dysponował…
Na górze spoczywał bon kredytowy na jakieś trzysta dolarów betańskich; można było za to przeżyć zupełnie nieźle tydzień na stacji orbitalnej albo — gdyby gospodarować oszczędnie — kilka skromniejszych miesięcy na planecie w dole. Trzy fałszywe identyfikatory, ale żaden na nazwisko człowieka, za którego teraz uchodził. I żaden na nazwisko człowieka, którym był naprawdę. Kimkolwiek był. Zwykły kieszonkowy grzebień z plastiku. Kostka danych. Nic więcej. Do różnych kieszeni kurtki munduru pochował rzeczy z wyjątkiem bonu kredytowego, wkładając pieczołowicie każdy przedmiot do osobnej kieszeni. Rzeczy skończyły się, zanim zdołał zapełnić wszystkie kieszenie. Mogłeś przynajmniej zabrać szczoteczkę do zębów… teraz już za późno.
I robiło się coraz później. Starał się odpędzić strach, ale przeżywał straszliwe chwile grozy. Uspokój się. Przecież już to robiłeś. Teraz też potrafisz. Wcisnął kartę kredytową do szczeliny, po czym wstukał zapamiętany numer kodu. Mimowolnie ostatni raz zerknął do lustra, usiłując przybrać w miarę neutralny wyraz twarzy. Mimo praktyki nie sądził, aby był w stanie przywołać uśmiech. Zresztą i tak gardził tym uśmiechem.
Talerz holowidu zasyczał i ożył. Po chwili zjawił się nad nim wizerunek kobiety. Postać miała na sobie podobnie jak on biało-szary mundur, lecz z odpowiednimi dystynkcjami i naszywką z nazwiskiem. Beznamiętnie wyrecytowała:
— Oficer łączności Hereld, „Triumph”, Wolna… Korporacja Dendarii. — W przestrzeni Escobaru flota najemników już na zewnętrznej stacji w punkcie skokowym zawieszała broń na kołku pod czujnym okiem escobarskich inspektorów wojskowych, a przed uzyskaniem zgody na wejście w przestrzeń składała deklarację o czysto handlowych intencjach wizyty. Widocznie na orbicie Escobaru trzymano się tej fikcyjnej, lecz kulturalnej wersji.
Oblizał wargi i rzekł spokojnym głosem:
— Proszę mnie połączyć z oficerem dyżurnym.
— Admirał Naismith! Wrócił pan! — W jej wyprostowanej sylwetce i rozpromienionej twarzy dostrzegł niewątpliwe oznaki radości i podniecenia, mimo że widział tylko holowid. Zaskoczyło go to niczym niespodziewany cios. — Jakie nowiny? Kiedy stąd wreszcie odlecimy?
— W swoim czasie, poruczniku… Hereld. — Niezłe nazwisko dla oficera łączności. Zdobył się na niewyraźny uśmiech. Admirał Naismith na pewno by się uśmiechnął. — Dowiecie się w swoim czasie. Tymczasem potrzebuję transportu z orbitalnej stacji transferowej.
— Tak jest. Zajmę się tym. Czy jest z panem komandor Quinn?
— Hm… nie.
— A kiedy możemy się jej spodziewać?
…Później.
— Aha, w porządku. A więc zaraz poproszę o pozwolenie na… będziemy ładować jakiś sprzęt?
— Nie, chodzi tylko o mnie.
— Czyli zezwolenie od Escobaran na ładownik pasażerski… — Na parę chwil odwróciła się na bok. — Za dwadzieścia minut mogę przysłać kogoś do doku E17.
— Bardzo dobrze. — Mniej więcej tyle czasu zajmie mu przejście z holu do tej części stacji. Może powinien dorzucić porucznik Hereld słowo od siebie? Znała go; w jakim stopniu? Od tej chwili w każdym zdaniu, jakie wypowie, będzie czaiło się ryzyko, ryzyko nieznanego, ryzyko popełnienia błędu. Za błędy ponosi się karę. Czy jego betański akcent nie budzi zastrzeżeń? Niepokój wprost skręcał mu trzewia. — Chcę polecieć od razu na „Ariela”.
— Dobrze, admirale. Mam powiadomić komandora Thorne’a?
Czy admirał Naismith miał zwyczaj wpadać na niespodziewaną inspekcję? Chyba tym razem sobie daruje.
— Tak. Proszę mu powiedzieć, żeby zaczęli przygotowania do opuszczenia orbity.
— Tylko „Ariel”? — Uniosła brwi.
— Tak, poruczniku. — Tym razem doskonały, przeciągły akcent z Bety. Pogratulował sobie, bo nareszcie zaczął się odnajdywać w roli nudnego służbisty. W jego głosie zabrzmiała delikatna nuta przygany, jak gdyby Hereld złamała zasady bezpieczeństwa lub dobrych manier, więc powinna się wstrzymać od dalszych ryzykownych pytań.
— Zrobi się, admirale.
— Naismith, bez odbioru. — Przerwał połączenie. Kobieta zniknęła w mgiełce błysków, a on głośno odetchnął. Admirał Naismith. Miles Naismith. Musiał się znów nauczyć reagować na to imię i nazwisko, nawet we śnie. Na razie trzeba zostawić lorda Vorkosigana; bycie Naismithem jest wystarczająco trudne. Ćwiczyć. Jak masz na imię? Miles. Miles. Miles.
Lord Vorkosigan udawał admirała Naismitha. On także. Co za różnica?
Ale jak naprawdę się nazywasz?
Z rozpaczy i wściekłości pociemniało mu w oczach. Przymknął powieki, uspokajając oddech. Nazywam się tak, jak zechcę. Teraz chcę się nazywać Miles Naismith.
Wyszedł z kabiny i ruszył w głąb holu, przebierając krótkimi nogami i czując na sobie zdumione spojrzenia mijających go nieznajomych. Patrzcie na Milesa. Patrzcie, jak biegnie. Patrzcie, jak dostaje, na co zasłużył. Maszerował ze spuszczoną głową i nikt nie wchodził mu w drogę.