Выбрать главу

Znajomy widok sali konferencyjnej oraz twarzy osób zgromadzonych przy lśniącym ciemnym stole podziałał na niego kojąco. Komandor Auson z „Triumpha”. Elena BothariJesek, niedawno awansowany komandor „Peregrine’a”. Jej mąż, komodor Baz Jesek, naczelny mechanik floty, kierujący podczas nieobecności Milesa wszystkimi naprawami i pracami remontowymi floty Dendarian na orbicie Escobaru. Oboje Jesekowie pochodzący z Barrayaru oraz Quinn należeli do nielicznej grupki Dendarian, którzy wiedzieli o podwójnej tożsamości Milesa. Komandor Truzillo z „Jayhawka” i kilkunastu innych. Wszyscy sprawdzeni i wierni. Jego ludzie.

Spóźniał się tylko Bel Thorne z „Ariela”. Rzadko się to zdarzało. Jedną z głównych cech Thorne’a była niezdrowa ciekawość; betański hermafrodyta zawsze traktował odprawę przed nową misją niczym prezent z okazji Święta Zimy. Miles odwrócił się do Eleny BothariJesek, aby porozmawiać z nią podczas czekania na pozostałych oficerów.

— Udało ci się odwiedzić matkę na Escobarze?

— Tak, dzięki. — Uśmiechnęła się. — Miło, że miałyśmy trochę czasu dla siebie. Porozmawiałyśmy o rzeczach, o których nie mogłyśmy mówić podczas naszego pierwszego spotkania.

Miles uznał, że rozmowa wyszła na dobre i matce, i córce. Z ciemnych oczy Eleny zdawał się znikać wieczny smutek. Coraz lepiej, kawałek po kawałeczku.

— To dobrze.

Syknęły drzwi i Miles uniósł głowę, ale to tylko weszła Quinn, niosła zabezpieczone pliki. W regulaminowym mundurze oficerskim wyglądała na osobę bardzo opanowaną i kompetentną. Wręczyła pliki Milesowi, który załadował je do konsoli i postanowił jeszcze czekać. Bel wciąż nie nadchodził.

Rozmowy umilkły. Oficerowie spoglądali na niego uważnie i ponaglająco. Uznał, że chyba lepiej będzie nie trzymać ich dłużej w niepewności, ale zanim uruchomił konsolę, spytał jeszcze:

— Czy jest jakiś powód spóźnienia komandora Thorne’a? Spojrzeli na niego, a potem po sobie. Nie stało się z nim chyba nic złego, na pewno natychmiast by mi zameldowano. Mimo to poczuł w żołądku bolesny ucisk niepokoju.

— Gdzie jest Bel Thorne?

Oficerowie milcząco wybrali na swojego przedstawiciela Elenę Bothari-Jesek. To bardzo zły znak.

— Miles — powiedziała z wahaniem. — Czyżby Bel miał wrócić przed tobą?

— Wrócić? Dokąd Bel się wybierał?

Patrzyła na niego jak gdyby zupełnie zwariował.

— Bel trzy dni temu odleciał z tobą „Arielem”. Quinn raptownie uniosła głowę.

— Niemożliwe.

— Trzy dni temu byliśmy jeszcze w drodze na Escobar — potwierdził Miles. Ból żołądka nasilał się, jakby narodziła się tam gwiazda neutronowa. Już nie panował nad salą, która pomału zaczynała wirować.

— Zabrałeś ze sobą Oddział Zielonych. Bel powiedział, że to miał być nowy kontrakt — dodała Elena.

— To jest nowy kontrakt. — Miles stuknął w konsolę. Jego żołądek zmienił się w czarną dziurę, a w głowie z wolna poczęło wyłaniać się rozwiązanie zagadki. Z twarzy oficerów, którzy wiedzieli o tamtej historii na Ziemi sprzed dwóch lat, mógł wyczytać, że i oni zaczęli się domyślać okropnej prawdy. Pozostali — większość — wyglądali na zupełnie zdezorientowanych…

— Dokąd niby miałem lecieć? — zapytał Miles. Sądził, że mówi łagodnie, ale kilka osób wzdrygnęło się.

— Do Obszaru Jacksona. — Elena patrzyła mu prosto w oczy wzrokiem zoologa, który zamierza przeprowadzić sekcję rzadkiego okazu. Nagła utrata zaufania…

Obszar Jacksona. Tylko tego brakowało.

— Bel Thome? „Ariel”? Taura? Dziesięć skoków do Obszaru Jacksona? — wykrztusił Miles. — Dobry Boże.

— Ale jeżeli ty to naprawdę ty — odezwał się Truzillo — kto to był trzy dni temu?

— Jeżeli ty to naprawdę ty — powtórzyła posępnie Elena. Grupa wtajemniczonych zaczęła spoglądać na niego równie podejrzliwie.

— Widzicie — rzekł głuchym głosem Miles, zwracając się do tej części oficerów, których miny mówiły: „O co tu do diabła chodzi?” — niektórzy mają złe bliźniacze rodzeństwo. Ja nie miałem takiego szczęścia. Mój brat bliźniak jest skończonym idiotą.

— Twój klon — rzekła Elena Bothari-Jesek.

— Mój brat — poprawił odruchowo.

— Mały Mark Piotr — powiedziała Quinn. — Och… niech to szlag.

ROZDZIAŁ TRZECI

Kabina drżała, żołądek wywracał mu się na lewą stronę i chwilami ciemniało mu w oczach. Dziwaczne doznania towarzyszące skokowi przez tunel czasoprzestrzenny zniknęły niemal zaraz po tym, jak się pojawiły, pozostawiając jednak przykre efekty somatyczne, przez które czuł się jak wibrujący gong. Nabrał głęboko powietrza, próbując się uspokoić. To był czwarty skok podczas tej podróży. Jeszcze pięć skoków pozostało przez sieć tuneli czasoprzestrzennych na krętym szlaku z Escobaru do Obszaru Jacksona. „Ariel” był w drodze już trzy dni, czyli niemal dokładnie w jej połowie.

Rozejrzał się po kabinie Naismitha. Nie mógł tu się dłużej ukrywać pod pretekstem złego samopoczucia czy podłego naismithowskiego nastroju. Thorne potrzebował szczegółowych danych, by dobrze zaplanować atak Dendarian na żłobek klonów. Na szczęście dobrze wykorzystał ten spędzony samotnie czas, przeglądając zapisy o misjach, które wypełnił „Ariel” w ciągu dwóch lat, jakie minęły od jego ostatniego spotkania z Dendarianami. Teraz wiedział o najemnikach dużo więcej i perspektywa rozmowy z przypadkowo spotkanym członkiem załogi okrętu nie napawała go już takim przerażeniem.

Niestety, w dziennikach nie znalazł zbyt wielu informacji, które pozwoliłyby mu zrekonstruować swoje pierwsze spotkanie z Naismithem na Ziemi z punktu widzenia Dendarian. Zapisy skupiały się przede wszystkim na pracach remontowych i modernizacyjnych, targach z różnymi sprzedawcami części oraz odprawach technicznych. W strumieniu danych odnalazł jeden rozkaz, który miał związek z jego przygodami — powiadamiający o tym, że na Ziemi widziano klona admirała Naismitha, i ostrzegający, iż klon może udawać admirała, podając (błędną) informację, że w obrazie skanera medycznego zamiast plastikowych protez w nogach klona będą widoczne normalne kości. Nakazywano także zatrzymać oszusta tylko i wyłącznie przy użyciu ogłuszaczy. Nie było żadnych wyjaśnień, żadnych korekt ani aktualizacji. Wszystkie najważniejsze rozkazy Naismith/Vorkosigan zazwyczaj wydawał ustnie i ze względów bezpieczeństwa (chodziło o ochronę przed Dendarianami, nie o ich ochronę) nie zostały one nigdzie udokumentowane — zwyczaj ten był mu bardzo na rękę.

Odchylił się do tyłu na krześle, spoglądając spode łba na ekran konsoli. Dendarianie nadali mu imię „Mark”. „Na to także nie będziesz miał wpływu — mówił wtedy Miles Naismith Vorkosigan. — Mark Piotr. Na Barrayarze jesteś lordem Markiem Piotrem Vorkosiganem”.

Ale nie był na Barrayarze i nigdy się tam z własnej woli nie wybierze. Nie jesteś moim bratem, a Rzeźnik Komarru nie był moim ojcem, mówił tysięczny raz do swego nieobecnego pierwowzoru. Moją matką był replikator maciczny.

Lecz siła tamtej sugestii zapadła mu odtąd mocno w pamięć, osłabiając satysfakcję z każdego nowego pseudonimu, jaki sobie wybierał, mimo że przeglądał bardzo długie listy przeróżnych imion. Były wśród nich imiona pretensjonalne i zwyczajne, egzotyczne, dziwne, popularne i głupie… Najdłużej występował jako Jan Vandermark, co było jego pierwszą nieśmiałą próbą zyskania prawdziwej tożsamości.

„Mark! — krzyczał Miles, kiedy, jak sądził, wlekli go na śmierć. — Masz na imię Mark!”.

Nie jestem Mark. Nie jestem twoim bratem, pomyleńcu. Sprzeciwiał się głośno i z całego serca, lecz gdy przebrzmiały echa jego protestów, poczuł w głowie pustkę i przemknęło mu przez myśl, że jest nikim.