Выбрать главу

— Nikt nie może tu dzwonić bez klucza szyfrowego — rzekł, podnosząc się. Miles prawie popędził go z powrotem do gabinetu i wśliznął się na krzesło za konsoletą. Włączył płytę holowidu.

— Tak? — I omal nie spadł z fotela.

Nad płytą ukazała się obrzękła twarz Marka. Wyglądał, jakby przed chwilą wyszedł spod prysznica. Miał wyszorowaną do czysta twarz, mokre i przylizane włosy. Był ubrany w szary strój taki jak Miles. Błękitne i zielonkawe sińce upodabniały jego twarz do wielobarwnego patchworku, lecz jego szeroko otwarte oczy promieniały. I wciąż miał uszy.

— Ach — rzucił wesoło — jesteś. Pomyślałem sobie, że może cię tam złapię. Wiesz już w końcu, kim jesteś?

— Mark! — Miles omal nie rzucił się na holowidowy obraz. — Nic ci nie jest? Gdzie się znajdujesz?

— A więc wiesz, kim jesteś. To dobrze. Jestem u Lilly Durony. Boże, Miles. Co to za urocze gniazdko. Co za kobieta. Pozwoliła mi wziąć kąpiel. Nałożyła mi nową skórę. Złożyła mi stopę. Dała mi hipozastrzyk na rozluźnienie mięśni pleców. Własnoręcznie dokonywała bardzo intymnych i obrzydliwych zabiegów medycznych na moim ciele, których jednak pilnie potrzebowałem, zapewniam cię, poza tym podtrzymywała mi głowę, kiedy zacząłem wrzeszczeć. Wspominałem o kąpieli? Kocham ją i chcę się z nią ożenić.

Wszystko mówił z tak autentycznym entuzjazmem, że Miles nie potrafił ocenić, czy Mark żartuje.

— Co ona ci dała? — zapytał podejrzliwie.

— Środki przeciwbólowe. Mnóstwo środków przeciwbólowych. To cudowne! — Zaszczycił Milesa szerokim uśmiechem. — Ale nie przejmuj się, głowę mam jasną jak nigdy. Wszystko przez kąpiel. Trzymałem się jakoś, dopóki nie zaproponowała mi kąpieli. To mnie zupełnie rozkleiło. Wiesz, jaka cudowna może być kąpiel, kiedy zmywasz z siebie… nieważne.

— Jak się stąd wydostałeś i znalazłeś w Klinice Durony? — dopytywał się Miles.

— Lotniakiem Ryovala, rzecz jasna. Klucz szyfrowy zadziałał.

Stojący za Milesem baron Fell nabrał głęboko powietrza.

— Marku. — Nachylił się nad konsolą z uśmiechem. — Mógłbyś poprosić na moment Lilly?

— Ach, baron Fell — powiedział Mark. — To dobrze. Chciałem do pana dzwonić. Pragnę pana zaprosić na podwieczorek tu, do Lilly. Mamy wiele spraw do omówienia. Ciebie też zapraszam, Miles. I wszystkich twoich przyjaciół. — Mark posłał mu znaczące spojrzenie.

Miles dyskretnie sięgnął w dół i wcisnął przycisk „ALARM” na komunikatorze od Iversona.

— Po co, Marku?

— Bo ich potrzebuję. Moi ludzie są zbyt zmęczeni, żeby dziś pracować.

— Twoi ludzie?

— Zrób to, o co proszę. Dlatego że proszę. Dlatego że jesteś mi to winien — dodał Mark tak cicho, że Miles musiał mocno wytężyć słuch, by to zrozumieć. Oczy Marka na chwilę zapłonęły.

— Użył tego — mruknął Fell. — Musi wiedzieć… — Znów się nachylił i zwrócił się do Marka. — Wiesz, co masz w ręku, Marku?

— Och, baronie. Wiem, co robię. Nie wiem, dlaczego tylu ludzi nie chce mi uwierzyć — dodał tonem skargi Mark. — Doskonale wiem, co robię. — Roześmiał się. Ale nie był to wcale miły i radosny dźwięk. Słyszało się w nim zdenerwowanie.

— Pozwól mi porozmawiać z Lilly — powtórzył Fell.

— Nie. Niech pan tu przyjedzie, wtedy porozmawia pan z Lilly, baronie — rzekł nadąsany Mark. — W każdym razie na pewno ze mną. — Popatrzył Fellowi prosto w oczy. — Przyrzekam, że może się to dla pana okazać nadzwyczaj korzystne.

— Rzeczywiście, powinienem z tobą porozmawiać — mruknął Fell. — Dobrze.

— Miles. Jesteś w gabinecie Ryovala, jak widzę. — Mark wpatrywał się intensywnie w jego twarz, jak gdyby czegoś szukał i chyba to odnalazł, bo pokiwał zadowolony głową. — Jest tam Elena?

— Tak…

Elena przysunęła się do Milesa z drugiej strony i nachyliła nad konsoletą.

— Czego chcesz, Marku?

— Chcę z tobą chwilę porozmawiać. Jako członkiem straży przybocznej. Bez świadków. Mogłabyś wyprosić wszystkich z pokoju? Proszę.

— Nie możesz… — zaczął Miles — …straży przybocznej? Chyba nie składałaś mu przysięgi wasalnej? To niemożliwe.

— Formalnie rzecz biorąc, przypuszczam, że nie jest moim wasalem, skoro znów żyjesz — rzekł Mark. Uśmiechnął się ze smutkiem. — Ale potrzebuję pomocy. Mam pierwszą i ostatnią prośbę, Eleno. Bez świadków.

Elena spojrzała na obecnych.

— Proszę, żeby wszyscy wyszli. Proszę, Miles. To sprawa między mną a Markiem.

— Kobieta w straży przybocznej? — mruczał do siebie Miles, pozwalając się wyrzucić na korytarz. — Jak można… — Elena zatrzasnęła za nimi drzwi. Miles połączył się z Iversonem, aby zorganizować transport i uzgodnić inne ważne sprawy. Wciąż trwała rywalizacja z Fellem. Uprzejma, ale rywalizacja.

Po kilku minutach z gabinetu wyszła Elena. Na jej twarzy malowało się napięcie.

— Jedź do Durony. Mark poprosił mnie, żebym coś tu dla niego znalazła. Dogonię was.

— W takim razie zbierz wszystkie dane dla CesBezu, jakie się da — rzekł Miles, zdumiony tempem rozwoju wypadku, na które chyba nie miał największego wpływu. Wyraźnie nie on tu dowodził. — Powiem Iversonowi, żeby dał ci wolną rękę. Ale… jesteś w jego straży przybocznej? Czy to oznacza to, co myślę? Jak można…

— To nie oznacza absolutnie niczego. Lecz jestem to winna Markowi. Wszyscy jesteśmy. Przecież zabił Ryovala.

— Zacząłem sobie zdawać sprawę, że do tego dojdzie. Nie wiedziałem tylko jak.

— Mówi, że miał ręce związane z tyłu. Wierzę mu. — Zawróciła i zniknęła w apartamencie Ryovala.

— To był Mark? — mruknął Miles, kierując się z ociąganiem w przeciwną stronę. Chyba nie mogli sklonować żadnego nowego brata, kiedy był martwy. — Mówił zupełnie inaczej niż Mark. Przede wszystkim wyglądał, jakby się ucieszył na mój widok. To naprawdę Mark?

— Och, tak — odrzekła Quinn. — To na pewno był Mark.

Miles przyspieszył kroku. Nawet Taura musiała iść szybciej, aby za nim nadążyć.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

Mały wahadłowiec pasażerski Dendarian nie pozostawał w tyle za dużym desantowcem barona Fella; przybyli do Kliniki Durony niemal równocześnie. Wahadłowiec Domu Dynę, należący tymczasowo do CesBezu, czekał dyskretnie po drugiej stronie ulicy niedaleko wejścia, tuż przy małym parku. Po prostu czekał.

Kiedy krążyli, szukając dogodnego miejsca do lądowania, Miles zagadnął Quinn, zajmującą fotel pilota:

— Elli, gdybyśmy lecieli gdzieś razem, lotniakiem albo autolotem, i nagle rozkazałbym ci rozbić maszynę, zrobiłabyś to?

— Teraz? — spytała zaskoczona. Wahadłowcem szarpnęło.

— Nie! Nie teraz. Teoretycznie. Posłuchałabyś, nie zadając żadnych pytań?

— No, przypuszczam, że tak. Ale potem zapytałabym. Prawdopodobnie zaciskając ci ręce na szyi.

— Tak myślałem. — Miles zadowolony rozparł się w fotelu.

Spotkali się z baronem Fellem przed głównym wejściem, gdzie wartownicy przygotowali się do otwarcia portalu w osłonie siłowej. Fell zmarszczył brwi na widok trojga Dendarian w półpancerzach — Quinn, Bela i Taury — którzy podążali śladem Milesa ubranego w swój szary strój.

— To mój teren — zauważył Fell. Jego dwaj ludzie w zielonych mundurach zmierzyli ich nieprzychylnym spojrzeniem.

— A to moja ochrona — odparł Miles — której obecność jest w pełni uzasadniona, co udowodniłem. Zdarza się, że pański ekran siłowy nie zawsze działa sprawnie.

— Zajęliśmy się już tą osobą — rzekł ponuro Fell. — To się więcej nie powtórzy.