— Mimo wszystko. — By wyrazić gotowość do ustępstw, Miles wskazał kciukiem wahadłowiec opodal parku. — Reszta moich przyjaciół może zaczekać na zewnątrz.
Fell zmarszczył brwi w namyśle.
— Dobrze — powiedział w końcu. Weszli za nim do środka. Powitał ich Hawk, kłaniając się baronowi, po czym oficjalnie poprowadził ich przez kilka rur windowych do apartamentu Lilly Durony na ostatnim piętrze.
Wynurzając się zza chromowanej balustrady, Miles pomyślał, że najodpowiedniejszym określeniem na opisanie tego, co ujrzał, jest „żywy obraz”. Ustawiony z perfekcyjną dbałością o szczegóły.
Centralną postacią był Mark, który wygodnie siedział w fotelu Lilly Durony, z obandażowaną nogą wspartą na jedwabnej poduszce, spoczywającej na niskim okrągłym stoliku. Wokół niego stały Durony. Po prawicy Marka stała sama Lilly, z dłonią na wyściełanym oparciu i zadumą malującą się na twarzy, spoglądając dobrotliwie na czubek głowy Marka. Siwe włosy miała dziś zaplecione w kunsztowną fryzurę, która zdobiła jej skronie niczym korona. Hawk zajął miejsce po lewej stronie Marka. Wokół nich skupiły się z respektem doktor Chrys, doktor Poppy i doktor Rosę. Doktor Chrys trzymała przy nodze sporą gaśnicę. Rowan nie było. Okno w pokoju zostało naprawione.
Pośrodku stołu znajdował się przezroczysty pojemnik chłodniczy. W środku spoczywała odcięta dłoń z dużym srebrnym pierścieniem ozdobionym kwadratowym kamieniem, który wyglądał na onyks.
Wygląd Marka zaskoczył Milesa. Przygotował się psychicznie na oglądanie potwornych skutków najwymyślniejszych tortur, tymczasem ciało Marka od stóp do głów okrywał szary strój, taki sam jak jego. O przejściach ostatnich pięciu dni zdawały się świadczyć jedynie sińce na twarzy oraz bandaż na nodze. Ale jego twarz i całe ciało było dziwnie i niezdrowo opuchnięte, a brzuch przybrał szokujące rozmiary. Mark wyglądał na znacznie tęższego niż tamta postać w dendariańskim mundurze, którą Miles widział zaledwie przed kilkoma dniami, i o niebo tęższego niż jego prawie sobowtór, którego cztery miesiące temu próbował ratować po ataku na żłobek klonów. U kogoś innego, na przykład barona Fella, taka otyłość raczej by go nie raziła, ale Mark… czy tak pewnego dnia może wyglądać Miles, jeśli zwolni tempo życia? Zapragnął nagle uroczyście sobie przyrzec, że nie będzie jadł deserów. Elli gapiła się na niego zupełnie otwarcie, z nieukrywaną zgrozą i wstrętem.
Mark uśmiechał się. Pod jego prawą dłonią leżał jakiś zdalny sterownik. Palec wskazujący naciskał guzik.
Baron Fell dostrzegł pojemnik z ręką i ruszył w jego stronę, krzycząc:
— Aach!
— Stać — rzucił krótko Mark.
Baron zatrzymał się i spojrzał na niego z ukosa.
— Tak? — rzekł nieufnie.
— Przedmiot wzbudzający takie pana zainteresowanie leży w pojemniku, pod którym znajduje się mały granat termiczny. Zdalnie odpalany — uniósł dłoń z pilotem — za pomocą tego włącznika, który zdetonuje ładunek, gdy zwolnię przycisk. Jest jeszcze drugi włącznik, zwykły, w rękach innej osoby znajdującej się poza tym pomieszczeniem. Jeśli mnie pan ogłuszy albo się na mnie rzuci, granat wybuchnie. Przestraszy mnie pan, a może mi się ześliznąć ręka. Zmęczy mnie pan, a palce odmówią mi posłuszeństwa. Mogę się też zdenerwować i zwolnić przycisk dla kawału.
— Skoro tak to wszystko zorganizowałeś — powiedział wolno Fell — domyślam się, że już wiesz, co masz w swoich rękach. Ale nie wierzę w twoje groźby. To blef.
— Niech pan nie wystawia na próbę mojej cierpliwości — odparł nadal z uśmiechem Mark. — Po pięciu dniach korzystania z gościnności pańskiego przyrodniego brata naprawdę nie jestem przyjaźnie nastawiony do świata. Zawartość tego pojemnika jest cenna dla pana. Dla mnie nie. Jednak… — nabrał powietrza — ma pan coś, co jest cenne dla mnie. Baronie, spróbujmy zawrzeć Umowę.
Fell przygryzł wargę, wpatrując się w błyszczące oczy Marka.
— Słucham — powiedział w końcu.
Mark skinął głową. Kilka Duron pobiegło po krzesła dla barona Fella i Milesa; ochrona stanęła wokół nich. Strażnicy Fella spoglądali to na pojemnik, to na swojego pana, a ich miny świadczyły o tym, że intensywnie myślą. Natomiast Dendarianie przyglądali się strażnikom w zielonych mundurach. Fell zasiadł z lekkim uśmiechem i skupiony, przyjmując oficjalną pozę.
— Herbaty? — zapytała Lilly.
— Dziękuję — odrzekł baron.
Dwoje dzieci na jej znak wybiegło z pokoju. Rozpoczęto rytuał. Miles usiadł ostrożnie, mocno zaciskając zęby. Nikt nie raczył go poinformować, co się właściwie tutaj dzieje. Główną rolę w tym przedstawieniu grał najwyraźniej Mark. Ale Miles nie miał pewności, czy Mark jest w tym momencie przy zdrowych zmysłach. Owszem, wydawał się sprytny, lecz nie przy zdrowych zmysłach. Baron Fell spoglądał na samozwańczego gospodarza, jakby doszedł do podobnego wniosku.
Obydwaj przeciwnicy czekali w milczeniu na herbatę, oceniając się nawzajem. Chłopiec wniósł tacę i postawił ją obok strasznego pojemnika. Dziewczynka nalała najwykwintniejszą herbatę Lilly — importowaną Japan Green — tylko do dwóch filiżanek, dla Marka i barona, a następnie podsunęła im herbatniki.
— Nie — powiedział z obrzydzeniem Mark, mając na myśli ciastka. — Dziękuję.
Baron wziął dwa ciastka i skubnął jedno. Mark zaczął unosić herbatę do ust lewą ręką, która jednak za bardzo drżała. Odstawił filiżankę ze spodkiem na poręcz fotela, zanim zdążył się oparzyć. Dziewczynka podeszła do niego bezszelestnie i uniosła filiżankę; wypił łyk, dziękując jej ruchem głowy, a ona przycupnęła przy nim, by służyć mu na każde skinienie. Jest o wiele bardziej poturbowany, niż stara się pokazać, pomyślał nagle Miles, czując chłód w żołądku. Baron spojrzał na drżącą rękę Marka, potem z powątpiewaniem na własną i poprawił się niespokojnie na krześle.
— Baronie Fell — rzekł Mark. — Zgodzi się pan chyba ze mną, że najważniejszy jest teraz czas. Czy mogę zacząć?
— Proszę.
— W tym pojemniku — Mark wskazał głową odciętą rękę — spoczywa klucz do Domu Ryoval. Należący do Ry Ryovala tajemny pierścień dekodujący. — Mark wydał z siebie głośny rechot, lecz zaraz urwał i dał znak dziewczynce, by znów podała mu herbatę. Odzyskawszy panowanie nad głosem, ciągnął:
— W krysztale pierścienia tkwią wszystkie prywatne klucze szyfrowe nieżyjącego barona Ryovala. Trzeba tu wspomnieć, że Dom Ryoval miał specyficzną strukturę administracyjną. Określenie, że Ry Ryoval miał paranoję na punkcie kontroli nad wszystkim, byłoby o wiele za łagodne. Ale Ryoval nie żyje i pozostawił swych podwładnych rozproszonych w wielu różnych miejscach bez instrukcji, do których przywykli. Kiedy dojdą do nich pogłoski o jego śmierci, kto wie, co zrobią? Sam pan widział przykład.
— Za dzień, może dwa, zlecą się sępy, żeby rozszarpać padlinę Domu Ryoval. Posiadanie pierścienia stwarza nadzwyczaj korzystną sytuacją prawną, choć tutaj nie obowiązuje żadne prawo. Sam Dom Bharaputra ma swoje udziały w towarach Domu Ryoval. Na pewno może pan wymienić jeszcze innych, baronie.
Fell skinął głową.
— Ale ktoś, kto dziś będzie miał w ręku klucze szyfrowe Ryovala, może zyskać ogromną przewagę — ciągnął Mark. — Zwłaszcza gdyby dysponował wystarczającą liczbą ludzi. Nie marnując czasu na żmudne łamanie jeden po drugim kodów Ryovala, mógłby od razu przejąć kontrolę nad większością środków obrotowych Domu Ryoval, w całości zamiast po kawałku. Jeśli na poparcie zasadności roszczeń dodać argument pokrewieństwa, o którym wszystkim wiadomo, sądzę, że konkurenci zostaliby skutecznie zniechęceni do kosztownej konfrontacji.