— Pierścień mojego przyrodniego brata nie należy do ciebie, żebyś mógł nim handlować — zauważył chłodno Fell.
— Ależ tak — odrzekł Mark. — Zdobyłem go. Mam go w ręku. Mogę go zniszczyć. Poza tym — oblizał wargi; dziewczynka znów uniosła mu do ust filiżankę — zapłaciłem za niego. Gdyby nie ja, nie otrzymałby pan tej niepowtarzalnej okazji, a innej nie będzie.
Baron niedostrzegalnie skinął głową.
— Mów dalej.
— Jak określiłby pan wartość Grupy Durony w stosunku do środków obrotowych Domu Ryoval? Proporcjonalnie.
Baron zmarszczył brwi.
— Jeden do dwudziestu. Może jeden do trzydziestu. Dom Ryoval ma znacznie więcej nieruchomości. Trudniej ocenić majątek, hm, intelektualny. Grupa zajmuje się różnymi zadaniami z dziedziny biologii.
— Odłóżmy na bok kwestię nieruchomości. Dom Ryoval jest nieporównanie więcej wart. Budynki, bunkry, technicy, niewolnicy. Długa lista klientów. Chirurdzy. Genetycy.
— Nie można zaprzeczyć.
— Dobrze. Proponuję transakcję. Dostanie pan Dom Ryoval w zamian za Grupę Durony plus bon kredytowy na kwotę odpowiadającą wartości dziesięciu procent środków Domu Ryoval.
— Dziesięć procent. Prowizja pośrednika — powiedział Fell, spoglądając na Lilly, która uśmiechnęła się bez słowa.
— Wyłącznie prowizja pośrednika — przytaknął Mark. — Niewiele w porównaniu z tym, co by pan stracił, nie mając kluczy Ry Ryovala. A byłoby to co najmniej dwa razy więcej.
— Co byś zrobił z tymi paniami, gdybyś je dostał, Marku?
— Co zechcę. Co dusza zapragnie, by tak rzec.
— Nie myślisz o tym, by samemu zacząć tu robić interesy? Zostać baronem Markiem?
Milesowi skóra ścierpła na myśl o tym.
— Nie. — Mark westchnął. — Chcę wrócić do domu. Moja dusza tego pragnie. Grupa Durony… sama będzie wiedziała, co jest dla niej najlepsze. Pozwoli im pan odejść wolno i nie będzie ich pan ścigał, a one udadzą się, gdzie zapragną. Wspominałaś o Escobarze, Lilly? — Uniósł na nią wzrok i Lilly w odpowiedzi uśmiechnęła się, kiwając niedostrzegalnie głową.
— Dziwne — mruknął Fell. — Mam wrażenie, że oszalałeś.
— Och, baronie, nie ma pan pojęcia… — Z ust Marka wyrwał się zagadkowy chichot. Jeśli grał, był to najlepszy przykład sztuki aktorskiej, jaki Miles widział w życiu, nie wyłączając jego własnych najbardziej brawurowych wyczynów.
Baron założył ręce, odchylając się do tyłu. Jego twarz zastygła w kamienną maskę. Czy zdecyduje się zaatakować ich z zaskoczenia? Miles zaczął gorączkowo szacować układ sił w przypadku nagłej strzelaniny, Dendarianie na miejscu, CesBez na orbicie, on i Mark w niebezpieczeństwie, nagle jasny płomień u wylotu lufy… — Boże, ale pasztet…
— Dziesięć procent — rzekł w końcu baron — minus wartość Grupy Durony.
— Kto oceni majątek intelektualny, baronie?
— Ja. Poza tym wyjadą natychmiast. Cały majątek, notatki, kartoteki i dokumentacja prowadzonych obecnie eksperymentów mają zostać na miejscu.
Mark zerknął na Lilly; pochyliła się, by szepnąć mu coś do ucha.
— Grupa Durony otrzyma prawo skopiowania całej dokumentacji technicznej. I zabrania wszystkich rzeczy osobistych, takich jak ubrania i książki.
Baron zamyślił się, utkwiwszy wzrok w suficie.
— Mogą zabrać tyle, ile zdołają unieść. Nie więcej. I nie mogą kopiować dokumentacji technicznej. Ich konto kredytowe nadal będzie należało do mnie, tak jak dotychczas.
Lilly ściągnęła brwi; znów przez chwilę naradzała się z Markiem szeptem. Machnęła ręką, jak gdyby nie zgodziła się z jakąś uwagą, potem wskazała w górę, w stronę orbity. W końcu skinęła głową.
— Baronie Fell. — Mark głęboko nabrał powietrza. — Umowa zawarta.
— Umowa zawarta — potwierdził Fell, przyglądając mu się z nieznacznym uśmiechem.
— Przybijam — odrzekł Mark. Parsknął krótkim śmiechem, odwrócił sterownik granatu i przekręcił jakąś gałkę na spodzie. Odłożył go z powrotem na oparcie fotela, potrząsając drżącą dłonią.
Fell przeciągnął się na krześle wyraźnie odprężony. Strażnicy też się uspokoili. Miles omal nie zsunął się bezwładnie z krzesła. Do licha, co myśmy zrobili? Na znak dany przez Lilly wszystkie Durony rozbiegły się w różnych kierunkach.
— Robienie interesów z tobą, Marku, jest arcyciekawym doświadczeniem. — Fell wstał. — Nie wiem, które miejsce uważasz za swój dom, ale jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował zajęcia, zapraszam do siebie. Chętnie skorzystałbym z pomocy takiego pośrednika w swoich sprawach galaktycznych. Twoje wyczucie czasu jest… złośliwe i eleganckie zarazem.
— Dziękuję, baronie. — Mark skinął głową. — Będę pamiętał, w razie gdyby nie udały się moje plany.
— Twojego brata też zapraszam — dodał po namyśle Fell. — Oczywiście, jeśli w pełni wróci do zdrowia. Moim ludziom przydałby się aktywniejszy dowódca.
Miles odchrząknął.
— Potrzeby Domu Fell mają raczej charakter obronny. Wolę bardziej ofensywne zadania, jakie otrzymują Dendarianie — rzekł.
— Być może w niedalekiej przyszłości może nas czekać zadanie związane z atakiem — odparł Fell zapatrzony gdzieś daleko.
— Myśli pan o podbiciu świata? — spytał Miles. — O cesarstwie Fella?
— Przejęcie Domu Ryoval postawi Dom Fell w trudnej sytuacji pewnego braku równowagi — oświadczył Fell. — Nie będzie warto prowadzić polityki nieograniczonej ekspansji, zwalczając jednocześnie przez następne pięćdziesiąt lat opozycję, która niewątpliwie się narodzi. Gdyby ktoś jednak miał żyć jeszcze z pięćdziesiąt lat, chyba udałoby się znaleźć ciekawą pracę dla zdolnego oficera… — Spoglądając na Milesa, Fell pytająco uniósł brew.
— Nie, dziękuję. — I życzę wam pociechy z siebie nawzajem.
Mark posłał Milesowi spod półprzymkniętych powiek kocie, lekko rozbawione spojrzenie.
Ależ Mark wybrał niezwykłe rozwiązanie, pomyślał Miles. Co za Umowa. Czy jako Jacksończyk demonstracyjnie zlekceważył zasady, w jakich go wychowano, i przeszedł na stronę dobra, buntując się przeciw powszechnej korupcji? Na to wyglądało. Chyba mój brat jest w większym stopniu Jacksończykiem, niż mu się wydaje. W głowie się nie mieści.
Na znak Fella człowiek z jego obstawy ostrożnie uniósł przezroczysty pojemnik. Fell odwrócił się do Lilly.
— Cóż, starsza siostro. Miałaś ciekawe życie.
— Jeszcze żyję. — Lilly się uśmiechnęła.
— Na razie.
— Mnie wystarczy, zachłanny chłopcze. A więc to koniec naszej drogi. Ostatni pakt krwi. Kto mógłby to sobie wyobrażać wiele lat temu, kiedy wychodziliśmy razem z bagna Ryovala?
— Ja nie — odrzekł Fell. Uścisnęli się. — Żegnaj, Lilly.
— Żegnaj, Georie.
Fell ponownie zwrócił się do Marka.
— Umowa to Umowa, zawarłem ją w imieniu Domu. A ode mnie, przez wzgląd na dawne czasy… — Wyciągnął do niego masywną dłoń. — Czy mogę uścisnąć pańską dłoń?
Mark posiał mu zaskoczone i podejrzliwe spojrzenie; jednak Lilly lekko skinęła głową. Jego dłoń utonęła w łapie barona.
— Dziękuję — powiedział szczerze Georish Stauber. Dał znak strażnikom, po czym w ich towarzystwie zniknął w głębi rury windowej.
— Sądzisz, że ta Umowa długo pozostanie w mocy? — zapytał Mark Lilly słabym głosem, w którym pobrzmiewała troska.
— Wystarczająco długo. Przez następne kilka dni Georish będzie bardzo zajęty swoim nowym nabytkiem. Na początek zaangażuje w to wszystkie swoje środki. Czy będzie żałował? Później tak. Czy będzie się chciał na nas zemścić? Nie. Tyle wystarczy. Więcej nam nie potrzeba. — Czule pogładziła jego włosy. — Teraz odpocznij. Napij się jeszcze herbaty. Przez pewien czas będziemy bardzo zajęci. — Odwróciła się, by zwołać wszystkie młode Durony. — Robin, Violet! Chodźcie prędko… — Popędziła dzieci w głąb swego apartamentu.