Выбрать главу

— Hm. — Thorne pokiwał ze zrozumieniem głową. Porzucając kokieterię, usiadł na łóżku, przetarł oczy i otrząsnął się z resztek snu. — Herbaty?

— Chętnie. A może… przyjdę, kiedy zaczniesz swoją zmianę. — A raczej kiedy się ubierzesz.

Hermafrodyta spuścił spowite w jedwab nogi na podłogę.

— Nie ma mowy. I tak musiałem wstać za godzinę. Czekałem na to. Trzeba korzystać z dnia. — Przemknął cicho przez kabinę, by znów przystąpić do herbacianego rytuału. Tymczasem on umieścił kostkę danych w konsoli i zaczekał, z uprzejmości i ze względów praktycznych, aż komandor wypije łyk gorącego, ciemnego płynu i do końca się rozbudzi. Wolałby jednak, żeby hermafrodyta nałożył mundur.

Włączył ekran, a Thorne podszedł bliżej.

— Mam tu szczegółową holomapę głównego kompleksu medycznego Domu Bharaputra. Dane pochodzą zaledwie sprzed czterech miesięcy. Dodatkowo rozkład wart i schemat patroli — obiekt jest o wiele lepiej chroniony niż zwykły cywilny szpital, przypomina wojskowe laboratorium, ale nie fortecę. Bardziej przejmują się pojedynczymi intruzami, którzy mogą być potencjalnymi złodziejami. Oczywiście ich zadaniem jest także uniemożliwienie ucieczki mniej zdyscyplinowanym pacjentom. — Na tej mapie był kawał jego poprzedniego życia.

Nad płytą hołowidu rozpostarł się świetlisty kształt kolorowych linii i płaszczyzn. Kompleks naprawdę wyglądał jak gigantyczny labirynt złożony z budynków, tuneli, ogrodów terapeutycznych, laboratoriów, miniaturowych terenów produkcyjnych, lądowisk lotniaków, magazynów, garaży, a nawet dwóch doków dla wahadłowców latających na orbitę planetarną.

Thorne odstawił filiżankę, nachylił się nad konsolą i spojrzał z zaciekawieniem na mapę. Przy użyciu zdalnego sterownika obracał ją, pomniejszał i powiększał, dzielił na mniejsze wycinki.

— Czyli zaczniemy od opanowania zatok wahadłowców?

— Nie. Klony trzyma się w tutaj, po zachodniej stronie, w czymś w rodzaju hospicjum. Doszedłem do wniosku, że jeżeli wylądujemy tutaj, na tym boisku, będziemy tuż nad ich dormitorium. Oczywiście, nie bardzo mnie obchodzi, co wahadłowiec zniszczy przy siadaniu.

— Naturalnie. — Na twarzy komandora zaigrał uśmiech. — Planowany czas?

— Chciałbym zrzucić desant w nocy. Nie chodzi mi o osłonę, bo bojowy desantowiec nie może być niewidzialny, ale dlatego że tylko wtedy wszystkie klony są w jednym miejscu. W ciągu dnia znajdują się w różnych salach ćwiczeń, na boiskach, basenach i tak dalej.

— W klasach też?

— Nie, niezupełnie. Uczą ich tylko minimum niezbędnego do życia w grupie. Wystarczy, że klon potrafi liczyć do dwudziestu i czytać. Mózgi są przecież do wyrzucenia. — Także w ten sposób dowiedział się, że jest inny niż reszta. Został wprowadzony w świat licznych programów wirtualnych przez prawdziwego nauczyciela, człowieka. Spędzał całe dnie przed cierpliwym komputerem, który nie szczędził mu pochwał. W przeciwieństwie do późniejszych nauczycieli z Komarru programy wiele razy wszystko powtarzały i nigdy go nie karały, nigdy nie zmuszały do fizycznego wysiłku, który doprowadzał do mdłości albo omdlenia… — Mimo to klony przyswajają sobie zdumiewająco dużo informacji. Na przykład dzięki grom holowidowym. To bystre dzieciaki. Prawie żaden pierwowzór klonów nie jest głupi, inaczej nie zdołaliby zgromadzić fortuny, żeby kupić sobie takie przedłużenie życia. Być może są bezwzględni, ale nie głupi.

Thorne zmrużył oczy, analizując holowidowy obraz, uważnie oglądając rozkład każdego budynku, piętro po piętrze.

— Czyli kilkunastu uzbrojonych po zęby dendariańskich komandosów budzi w środku nocy kilkadziesiąt dzieciaków… wiedzą, że mamy przylecieć?

— Nie. A propos, poinformuj oddział, że klony wcale nie wyglądają jak dzieci. To ostatni rok ich rozwoju. Większość ma dziesięć albo jedenaście lat, ale z powodu wykorzystania przyspieszaczy wzrostu mają ciała osiemnastolatków.

— Mało sprawne fizycznie?

— Nie. Mają świetną zaprawę. Zdrowe jak ryby. Właśnie dlatego nie hoduje się ich w pojemnikach do czasu transplantacji.

— Czy one… wiedzą? Wiedzą, co ich czeka? — zapytał Thorne, marszcząc w zadumie brwi.

— Nikt im nie mówi. Opowiada się im różne kłamstwa. Mówią im, że są w specjalnej szkole ze względów bezpieczeństwa, żeby uchronić je przed jakimś zewnętrznym zagrożeniem. Wmawiają im, że są kimś ważnym: księciem, księżniczką, spadkobiercą jakiegoś bogacza, potomkiem znamienitego rodu wojskowego i już niebawem przyjadą ich rodzice, ciotki czy ambasadorowie, aby je zabrać tam, gdzie czeka je wspaniała przyszłość… potem, oczywiście, przychodzi jakiś uśmiechnięty człowiek, przerywa im zabawę i mówi, że właśnie dziś nadszedł ten wielki dzień. Biegną… — przerwał, przełykając ślinę — łapią w pośpiechu swoje rzeczy, chwaląc się kolegom…

Thorne stukał bezwiednie w sterownik konsoli. Wydawał się bledszy.

— Wyobrażam to sobie.

— I w radosnych podskokach wychodzą za rękę ze swoim mordercą.

— Przestań rozwijać ten scenariusz, jeżeli nie chcesz, żebym się pozbył ostatniego posiłku.

— Przecież od dawna wiesz, że tak się dzieje — zakpił. — Skąd taka nagła wrażliwość? — Ugryzł się w język, by powstrzymać dalszą gorycz. Naismith. Musi być Naismithem.

Thorne posłał mu ostre spojrzenie.

— Ostatnim razem byłem gotów spalić ich z orbity, jeśli pamiętasz. Nie pozwoliłeś mi.

Jakim ostatnim razem? Na pewno nie w ciągu minionych trzech lat. Będzie musiał przejrzeć zapisy dawniejszych misji, niech to szlag. Wzruszył ramionami w dwuznacznym geście.

— Czyli… — rzekł Thorne — te duże dzieci uznają nas za wrogów swoich rodziców i pomyślą, że porywamy je tuż przed powrotem do domu? To będzie kłopot.

Zacisnął i rozprostował palce prawe dłoni.

— Może jednak nie. Dzieci… mają własną kulturę. Przekazywaną z roku na rok. Krążą plotki. Opowieści o straszydłach. Wątpliwości. Mówiłem ci, że nie są głupie. Dorośli opiekunowie starają się wyplenić te historie albo je wyśmiewają, albo wplatają w nie oczywiste kłamstwa. — Mimo to… jego nie udało się im oszukać. Ale przecież mieszkał w żłobku o wiele dłużej niż inne klony. Widział, jak przychodziły i odchodziły, słyszał te same historie, powtarzane pseudobiografie. Zdążył zauważyć drobne błędy i pomyłki, jakie przytrafiały się jego opiekunom. — Jeśli nic się zmieniło… — od moich czasów, chciał powiedzieć, lecz w porę się powstrzymał — chyba będę im umiał wytłumaczyć. Zostaw to mnie.

— Z radością. — Thorne postawił krzesło w zaciskach obok jego miejsca, usiadł i zaczął szybko wprowadzać informacje logistyczne, dane o kącie natarcia, o tym, kto ma iść na czele ataku, a kto zamykać grupę desantową, oraz śledził wyświetlone na mapie drogi przez budynki. — Dwa dormitoria? — spytał z zaciekawieniem, pokazując na ekran. Miał krótko obcięte, zaniedbane paznokcie.

— Tak. Bardzo dbają, żeby trzymać chłopców i dziewczynki oddzielnie. Klientki zwykle oczekują, że obudzą się w nowym ciele z nienaruszonym dziewictwem.

— Rozumiem. Czyli tak. Jakimś cudem ładujemy wszystkie dzieciaki na pokład, zanim zjawi się mnóstwo ludzi Bharaputry.

— Zgadza się, pośpiech jest konieczny.

— Jak zwykle. Ale w przypadku jakichkolwiek komplikacji czy opóźnienia Bharaputranie w jednej chwili zdobędą przewagę. Tu nie będziesz miał długich tygodni jak z Marilakanami na Dagooli, żeby nauczyć dzieci techniki wsiadania na pokład wahadłowca. I co wtedy?

— Kiedy tylko klony znajdą się na pokładzie desantowca, staną się w praktyce naszymi zakładnikami. Dzięki nim nas nie zestrzelą. Ludzie Bharaputry nie będą ryzykowali straty własnej inwestycji, dopóki istnieje choć cień szansy na jej odzyskanie.