Miles nie mógł przestać chodzić po głównej sali konferencyjnej „Triumpha”, okrążając duży stół z monitorem operacyjnym, dopóki Quinn nie uniosła głowy znad złożonych dłoni, by warknąć:
— Mógłbyś z łaski swojej usiąść?
Quinn nie zdradzała takiego niepokoju jak on; nawet nie obgryzała paznokci, które wciąż były zakończone regularnymi półksiężycami. Widząc to, nabrał nieco otuchy. Zawrócił na pięcie i usiadł. Zaczął bezwiednie tupać w podłogę wyłożoną wykładziną antypoślizgową. Quinn zatrzymała wzrok na jego bucie, zmarszczyła brwi, otworzyła usta, zamknęła i pokręciła głową. Przestał tupać i wyszczerzył zęby w sztucznym uśmiechu. Na szczęście, zanim nadmiar energii przerodził się w inny, jeszcze bardziej irytujący nerwowy odruch, do sali wszedł Baz Jesek.
— Elena jest w drodze z „Peregrine’a” — zameldował, siadając na swoim stałym miejscu i machinalnie włączając na konsoli interfejs techniczny floty. — Za parę minut powinna się zjawić.
— Dobrze, dzięki. — Miles skinął głową.
Główny mechanik był wysokim, szczupłym i ciemnowłosym mężczyzną. Kiedy Miles go poznał niemal dziesięć lat temu, gdy formowała się armia Najemników Dendarii, Baz zbliżał się do trzydziestki i sprawiał wrażenie spiętego i niezadowolonego człowieka. Cała flota składała się wówczas z Milesa, jego barrayarskiego ochroniarza, któremu towarzyszyła córka, oraz pilota gnębionego depresją samobójczą i dysponowała zdezelowanym frachtowcem przeznaczonym na złom. Mieli tylko kiepsko obmyślony plan, jak się szybko wzbogacić na przemycie broni. Miles odebrał przysięgę wasalną od Baza jako lord Vorkosigan, zanim jeszcze wymyślił admirała Naismitha. Dziś, trochę przed czterdziestką, Baz pozostał tak samo szczupły jak wtedy, nie miał już tak ciemnych włosów, był równie wyciszony jak przed dziesięciu laty, lecz nabrał nowej wiary w siebie, z której czerpał spokój. Przypominał Milesowi czaplę czyhającą na zdobycz w trzcinach na skraju jeziora, oszczędną w ruchach, która na długi czas zastyga jak posąg.
Po chwili w drzwiach ukazała się Elena Bothari-Jesek i zajęła miejsce obok męża. Oboje byli na służbie, więc ograniczyli powitanie do wymiany uśmiechów i przelotnego, ukradkowego dotknięcia dłoni. Drugi uśmiech Eleny był przeznaczony dla Milesa. Dopiero drugi.
Z całego Kręgu Wtajemniczonych Dendarian, którzy znali Milesa jako porucznika lorda Vorkosigana, Elena była z nim chyba najbliżej. Jej ojciec, nieżyjący sierżant Bothari, był wasalem, strażnikiem przybocznym i ochroną Milesa od dnia jego narodzin. Rówieśnicy, Elena i Miles, właściwie wychowywali się razem, odkąd księżna Vorkosigan roztoczyła nad pozbawioną matki dziewczynką macierzyńską opiekę. Elena znała admirała Naismitha, lorda Vorkosigana i zwykłego Milesa chyba najlepiej w całym wszechświecie.
A jednak postanowiła wyjść za mąż za Baza Jeseka… Miles pocieszał się, myśląc o Elenie jak o siostrze. Rzeczywiście, prawie była jego siostrą przyrodnią. Była niemal tego samego wzrostu co mąż, miała krótko obcięte hebanowe włosy i bladą, alabastrową cerę. W jej orlich rysach dostrzegał cień charciej twarzy sierżanta Bothariego, którego ołowiana brzydota mocą jakiejś genetycznej alchemii zmieniła się w złotą urodę córki. Eleno, wciąż cię kocham, niech to diabli… urwał tę myśl. Teraz miał Quinn. W każdym razie miał ją admirał Naismith, który stanowił jego część.
Jako oficer dendariański Elena była jego najwspanialszym dziełem. Obserwował, jak z nieśmiałej, niezrównoważonej i gniewnej dziewczyny, której płeć uniemożliwiała karierę w armii barrayarskiej, zmienia się w dowódcę oddziału, tajnego agenta, potem w oficera sztabowego, a na koniec dowódcę statku. Emerytowany komodor Tung powiedział o niej kiedyś, że jest jego drugim najzdolniejszym uczniem w rzemiośle wojennym. Miles zastanawiał się czasem, jaka część obecnie utrzymywanej siły Najemników Dendarii naprawdę służy Cesarskiej Służbie Bezpieczeństwa, jaka ma zadowolić jeden z kaprysów jego wieloaspektowej — albo popękanej — osobowości, a jaka ma stanowić prezent dla Eleny Bothari-Jesek. Doprawdy, wiatry historii wieją z kierunków nieodgadnionych.
— Wciąż nie ma żadnych wiadomości z „Ariela” — zaczął bez zbędnych wstępów Miles; z tymi ludźmi nie musiał się bawić w formalności. Znał ich doskonale, mógł w ich obecności myśleć na głos. Czuł się rozluźniony, mogąc być i Naismithem, i Vorkosiganem. Pozwalał sobie nawet na wplatanie w przeciągły betański akcent gardłowych spółgłosek barrayarskich, zwłaszcza gdy wymawiał soczyste przekleństwa. Był prawie pewien, że na tym spotkaniu muszą paść dosadne słowa. — Chcę ruszyć za nimi w pogoń.
Quinn zabębniła paznokciami w stół.
— Spodziewałam się tego. Ciekawe, czy mały Mark też? Uczył się od ciebie. Rozgryzł cię. Może to pułapka? Pamiętasz, jak cię ostatnim razem nabrał.
Miles skrzywił się.
— Pamiętam. Przemknęło mi przez myśl, że to mogłaby być zasadzka. Dlatego między innymi nie ruszyłem za nimi dwadzieścia godzin temu. — Zaraz po niezręcznej i szybko zakończonej odprawie dla oficerów. Był wówczas gotów natychmiast popełnić bratobójstwo. — Zakładając, zapewne słusznie, że Bela z początku udało mu się oszukać — czemu nie, wszyscy inni dali się oszukać — może Mark zdążył już popełnić błąd i Bel przejrzał na oczy, a my nie wiemy o tym tylko z powodu opóźnienia w przekazie wiadomości. Ale w tym wypadku mój rozkaz powinien już sprowadzić „Ariela” z powrotem.
— Mark bardzo dobrze ciebie gra, naprawdę świetnie — zauważyła Quinn. Wiedziała o tym z własnego doświadczenia. — Tak przynajmniej było dwa lata temu. Wygląda i zachowuje się zupełnie jak ty, gdy masz gorsze dni. Na pierwszy rzut oka jest doskonały. Jeśli nikt nie spodziewa się spotkania z sobowtórem.
— Ale Bel zdaje sobie sprawę, że takie spotkanie nie jest wykluczone — wtrąciła Elena.
— Tak — rzekł Miles. — Może więc Bel nie dał się oszukać. A może już wylądował za burtą.
— Mark potrzebował do obsługi statku załogi, jak nie tej, to innej — odezwał się Baz. — Chociaż niewykluczone, że czekała na niego całkiem nowa załoga.
— Gdyby planował tak otwarcie piracki atak i morderstwo, raczej nie wziąłby ze sobą oddziału dendariańskich komandosów. — W rozsądku można czasem odnaleźć otuchę. Czasem. Miles głęboko nabrał powietrza. — A może Bel został w jakiś sposób nakłoniony do współudziału w misji.
Baz uniósł pytająco brwi; Quinn bezwiednie zacisnęła zęby na paznokciu małego palca, ale go nie przegryzła.
— Jak nakłoniony? — zapytała Elena. — Nie pieniędzmi? — Uśmiechnęła się drwiąco. — Sądzisz, że Bel w końcu przestał próbować cię uwieść i szuka jakiejś namiastki?
— To wcale nie jest zabawne — burknął Miles. Baz usiłował zamaskować podejrzliwe chrząknięcie kaszlem, a na piorunujące spojrzenie Milesa odpowiedział obojętną miną, lecz nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
— W każdym razie to stary żart — ustąpił ze znużeniem Miles. — Wszystko zależy od tego, co Mark kombinuje w Obszarze Jacksona. Przecież to… do diabła, mówiąc wprost, niewolnictwo praktykowane przez różnych twórców ludzkich ciał z Jacksona straszliwie koliduje z postępowymi betańskimi poglądami Bela. Jeżeli Mark ma zamiar podgryźć w jakiś sposób swoją dawną ojczyznę, mógł po prostu namówić Bela na udział w swoim planie.