— A teraz jesteś pewna?
— Tak. Szkoda. Mogło być jeszcze zabawniej.
— Mnie nie. Nastawiłem się na małe wakacje.
— Tak, i chyba bardzo ci się przydały. Wyglądasz na wypoczętego.
— Naprawdę spodobał mi się pomysł udawania w podróży małżeństwa — zauważył. — Nawet mi to na rękę. — Nabrał trochę więcej powietrza. — Mamy już za sobą miodowy miesiąc, może więc dorzucimy do kompletu ślub?
— Nigdy nie dajesz za wygraną, co? — Powiedziała to swobodnym tonem. Tylko lekkie drgnienie ramienia powiedziało mu, że jego słowa sprawiły jej ból. Przeklął się w duchu.
— Przepraszam. Obiecałem, że nie będę poruszał tego tematu.
Wzruszyła wolnym ramieniem, jak gdyby przypadkiem uwalniając się z jego uścisku. Szła obok niego i wymachiwała gwałtownie ręką.
— Kłopot w tym, że nie chcesz, żebym została madame Naismith, Postrachem Dendarii. Chcesz, żebym została lady Vorkosigan z Barrayaru. To przyziemna funkcja. A ja urodziłam się do życia w przestrzeni. Gdybym nawet wyszła za jakiegoś ziemskiego szczura, zamieszkała w jakiejś dziurze z grawitacją i nigdy już nie miała wznieść się w przestworza… to nie wybrałabym Barrayaru. Nie, wcale nie chcę obrażać twojej ojczyzny.
Czemu nie? Wszyscy to robią.
— Moja matka cię lubi — powiedział.
— Podziwiam ją. Spotkałam ją jakieś sześć razy i za każdym razem robiła na mnie większe wrażenie. Mimo to… im bardziej mi imponuje, tym bardziej jestem oburzona, że Barrayar w tak skandaliczny sposób marnuje jej talenty. Gdyby została na Kolonii Beta, mogłaby dzisiaj być Głównym Inspektorem w Betańskiej Agencji Astrometrycznej. Albo kimkolwiek by miała ochotę.
— Miała ochotę zostać księżną Vorkosigan.
— Miała ochotę ulec czarowi twojego taty. Przyznaję, że jest czarujący. Nic jej nie obchodzi reszta kasty Vorów. — Quinn zamilkła, ponieważ zbliżali się do stanowiska celników escobarskich. Miles zatrzymał się obok niej. Nie patrzyli na siebie, ale w głąb hali. — Mimo że usiłuje trzymać fason, tak naprawdę jest bardzo zmęczona. Barrayar za dużo z niej wyssał. Barrayar jest jak rak. Zabija ją bardzo powoli.
Miles w milczeniu pokręcił głową.
— Ciebie też, lordzie Vorkosigan — dodała ponuro Quinn. Tym razem to on się wzdrygnął.
Wyczuła to i odrzuciła do tyłu głowę.
— W każdym razie admirał Naismith to szaleniec bardziej w moim typie. Lord Vorkosigan jest natomiast obowiązkowym i posłusznym nudziarzem. Widziałam cię na Barrayarze, Miles. Wyglądasz tam jak pół siebie samego. Stłamszony, jak gdyby przytłumiony. Nawet mówisz ciszej. To bardzo dziwne.
— Nie mogę… muszę się dopasować. Jeszcze za życia poprzedniego pokolenia ktoś z takim ciałem jak moje zostałby od razu uśmiercony jako podejrzany mutant. Nie mogę się wyrywać, muszę znać swoje miejsce. Zbyt łatwo mógłbym się stać celem ataków.
— Czy dlatego Cesarska Służba Bezpieczeństwa ciągle wysyła cię w misje pozaplanetarne?
— Żebym rozwijał się jako oficer. Żebym poszerzał horyzonty, zdobywał doświadczenia.
— A pewnego dnia złapią cię i sprowadzą z powrotem na stałe, abyś im służył swoimi doświadczeniami. Wycisną cię jak gąbkę.
— Ja już im służę, Elli — przypomniał jej poważnie. Mówił tak cicho, że musiała się nachylić. — Teraz, wtedy i zawsze.
Odwróciła wzrok.
— Dobra… kiedy więc uziemią cię na Barrayarze, chcę przejąć twoje stanowisko. Chcę kiedyś zostać admirał Quinn.
— Z mojej strony zgoda — rzekł przyjaźnie. Stanowisko, praca, otóż to. Czas, żeby odłożyć na bok lorda Vorkosigana i jego osobiste ambicje. Zresztą i tak musiał przerwać tę masochistyczną powtórkę głupiej rozmowy z Quinn o małżeństwie. Quinn to była Quinn; nie chciał, żeby przestała być Quinn nawet dla… lorda Vorkosigana.
Mimo przygnębienia, które go ogarnęło, na myśl o powrocie do Dendarian przyspieszył kroku. Minęli stanowisko celne i znaleźli się w gigantycznej stacji transferowej. Quinn miała rację. Niemal czuł, jak w jego ciele odradza się Naismith, poczynając od najgłębszych zakamarków umysłu, a kończąc na czubkach palców. Żegnaj, nudny poruczniku Milesie Vorkosiganie, tajny agencie Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa Barrayaru (któremu od dawna należy się awans); witaj, dzielny admirale Naismith, kosmiczny najemniku, wszędobylski żołnierzu fortuny.
Albo ofiaro kaprysów fortuny. Zwolnił kroku, gdy doszli do rzędu publicznych kabin komunikacyjnych w holu pasażerskim, i wskazał ich lustrzane drzwi.
— Sprawdźmy najpierw, co słychać u Oddziału Czerwonego. Jeżeli na tyle odzyskali już siły, żeby wyjść, chciałbym ich osobiście wypuścić ze szpitala.
— Dobra. — Quinn rzuciła worek, który wylądował niebezpiecznie blisko obutych w sandały stóp Milesa, wskoczyła do najbliższej pustej kabiny, włożyła kartę do szczeliny i wstukała kod.
Miles postawił torbę podróżną, usiadł na worku i przyglądał się Quinn. Kątem oka dostrzegł swoje pokawałkowane odbicie w lustrzanej mozaice na opuszczonych drzwiach sąsiedniej kabiny. Jego ciemne spodnie i luźna biała koszula nie były utrzymane w żadnym stylu typowym dla konkretnej planety, ale jako cywilny strój podróżny stanowiły dobre zabezpieczenie. Swobodny, nieformalny ubiór. Zupełnie niezły.
Kiedyś nosił mundury jak żółw skorupę, by w ten sposób ochronić osobliwe ułomności swego ciała. Ta zbroja była znakiem przynależności, który mówił: „Nie zaczynaj ze mną. Mam przyjaciół”. W którym momencie przestał tak bardzo potrzebować munduru? Nie pamiętał dokładnie.
I kiedy właściwie przestał nienawidzić własnego ciała? Minęły dwa lata od ostatniego poważnego urazu, jakiego doznał podczas misji ratowania zakładników, zaraz po niewiarygodnym zamieszaniu z jego bratem na Ziemi. Od długiego czasu był zupełnie zdrowy. Poruszył rękami, w których kości zostały zastąpione plastikowymi protezami, i stwierdził, że ma nad nimi taką samą władzę jak przed ostatnim wypadkiem, w którym zostały złamane. Jak przed wszystkimi wypadkami. Od wielu miesięcy nie dokuczały mu stany zapalne kości. Nie boli mnie, zdał sobie sprawę, kwaśno się uśmiechając. I to wcale nie była zasługa Quinn, choć Quinn miała działanie… wielce terapeutyczne. Czyżbym na starość odzyskiwał rozsądek?
Ciesz się tym, dopóki jest. Miał dwadzieścia osiem lat, osiągnął więc szczyt sprawności fizycznej. Czuł, że to szczyt, radosne apogeum, po którym w niedługiej przyszłości krzywa zacznie spadać.
Głosy z kabiny wyrwały go z tych rozważań i kazały wrócić do teraźniejszości. Quinn połączyła się z Sandy Hereld i powiedziała do niej:
— Cześć, wróciłam.
— Cześć, Quinnie, spodziewałam się ciebie. W czym mogę ci pomóc? — Nawet patrząc z boku, Miles zauważył, że Sandy znowu zrobiła z włosami coś dziwnego.
— Właśnie wysiadłam ze statku skokowego, jestem na stacji. Zamierzam trochę zboczyć z trasy. Potrzebuję transportu na dół, żeby zabrać ocalałych z Oddziału Czerwonego, a potem z powrotem na „Triumpha”. W jakim są stanie?
— Poczekaj chwilę, zaraz ci powiem… — Porucznik Hereld odwróciła się w lewo, żeby postukać w klawisze i wyświetlić na monitorze odpowiednie dane.
W zatłoczonym holu mignął jakiś człowiek w szarym dendariańskim mundurze. Ujrzał Milesa i z wahaniem, ostrożnie skinął mu głową, nie wiedząc, czy cywilny strój admirała jest jakimś przebraniem. Miles uspokoił go gestem, więc człowiek uśmiechnął się i ruszył dalej. Pamięć natychmiast podsunęła Milesowi niepotrzebne informacje: człowiek nazywał się Travis Gray, był technikiem polowym przydzielonym obecnie do statku „Peregrine”, od sześciu lat we flocie, ekspert od sprzętu łącznościowego, zbierał pochodzącą z Ziemi klasyczną muzykę sprzed ery Skoku… ile podobnych kartotek osobowych Miles miał w głowie? Setki? Tysiące?