– Pogoda sie psuje, pewnie zacznie padać… – podniósł oczy na zachmurzone niebo.
Danny przysunął się do niej. Wolną ręką otoczyła ramiona synka, przytulając go mocno do siebie. Drżał na całym ciele.
Ona też. Miała nadzieję, że Danny tego nie zauważy.
Pies wciąż szczerzył kły i cicho warczał.
Odrywając wzrok od posępnych chmur i kierując go z powrotem na Janet, glina powiedział tym samym miłym głosem:
– No dobra, dosyć tego pieprzenia o niczym. Pora na jakąś zabawę. Umówmy się, że… macie czas do świtu. Kapujesz? Hmmm? O świcie zabiję ciebie i smarkacza.
Jego groźba nie zaskoczyła Janet. Każdy, kto miał przewagę, był dla mej Bogiem, zawsze złym, nigdy miłosiernym. Zewsząd spodziewała się okrucieństwa i przemocy. Jedyne, co zdziwiłoby ją u kogoś silniejszego od niej, to objaw dobroci. Dobroć była cechą znacznie rzadziej spotykaną niż nienawiść i okrucieństwo.
Nawet gdyby ktoś nieoczekiwanie okazał Janet dobroć, wzbudziłby w mej jeszcze większy strach i podejrzenia, że to tylko obłuda mająca przewrotnie zamaskować złe zamiary.
Glina nadal się uśmiechał, lecz jego piegowata irlandzka twarz nie miała już przyjacielskiego wyrazu. Było w niej więcej chłodu niż w wiejącym od oceanu zimnym wietrze – zapowiedzi burzy.
– Słyszałaś, ty głupia dziwko?
Nie odezwała się.
– Myślisz sobie, że powinnaś uciec, wyjechać z miasta, może drapnąć do Los Angeles, gdzie cię nie znajdę?
Rzeczywiście to właśnie przemknęło jej przez głowę: uciec do Los Angeles lub na południe, za San Diego.
– Świetnie, uciekaj – zachęcił ją. – Będzie lepsza zabawa. Zmykaj, staraj się wywinąć. Znajdę cię wszędzie, a w ten sposób będę miał więcej frajdy.
Janet mu wierzyła. Wprawdzie udało jej się uciec od rodziców i pozbyć Vince’a, lecz teraz spotkała na swej drodze nie jednego z licznych bożków strachu, którzy nią rządzili, lecz najwyższego Boga Strachu, którego moc przechodziła ludzkie rozumienie.
Jego oczy zmieniły kolor z niebieskiego na zielony, fosforyzowały.
Nagle w alejce powiał wicher, porywając ze sobą suche liście i kilka zgniecionych papierków.
Zielone oczy niby-gliny błyszczały tak mocno, jakby za nimi, we wnętrzu czaszki płonęło światło. Źrenice zaczęły zmieniać swój kształt, aż stały się wydłużone i obce w wyrazie jak źrenice kota.
Warczenie psa przeszło w przerażone skomlenie.
Rosnące w rowie eukaliptusy zadygotały w porywach wichru i ich ciche westchnienia urosły do wycia przypominającego ryk wzburzonego tłumu.
Janet nie mogła się oprzeć myśli, że stwór udający glinę naumyślnie wywołał wiatr, żeby udramatycznić swoją groźbę. Chociaż nie mógł przecież mieć władzy nad siłami przyrody.
– Przyjdę po was o wschodzie słońca, wydrę wam serca z piersi i pożrę!
Jego głos też się zmienił, tak jak oczy. Był niski i chropawy, złowrogi głos istoty z dna piekieł.
Glina zrobił krok w ich stronę.
Janet cofnęła się, ciągnąc za sobą Danny’ego. Serce waliło jej tak mocno, że dręczyciel musiał je słyszeć.
Pies również się odsunął, na przemian piszczał i warczał, ogon kulił pod siebie.
– O świcie, pamiętaj, o świcie, zginiesz ty i twój bachor. Szesnaście godzin. Tylko szesnaście godzin, ty kurwo. Tik-tak… tik-tak… tik-tak…
W jednej chwili wiatr ustał. Świat pogrążył się w ciszy. Nie słychać było szumu drzew ani dalekich pomruków burzy.
Przed twarzą Janet, nieco w prawo, wisiała w powietrzu gałązka eukaliptusa, zjeżona długimi liśćmi. Tkwiła nieruchomo w tym samym miejscu, gdzie doleciała, zanim ucichł porywisty wiatr, zawieszona w przestrzeni jak martwy skorpion we wnętrzu plastykowego przycisku na biurko, który Vince kupił kiedyś w Arizonie, w jakiejś przydrożnej knajpie przy stacji benzynowej.
Piegowata twarz rozciągnęła się i pęczniała, zdumiewająco elastyczna, niczym gumowa maska, którą coś wypycha od środka. Zielone kocie oczy wyszły na wierzch, jakby za chwilę miały wyskoczyć z potwornie zdeformowanej głowy.
Janet chciała biec do samochodu, jej jedynego schronienia, zatrzasnąć drzwiczki i bezpiecznie zamknięta w jego wnętrzu, odjechać na złamanie karku, ale nie mogła tego zrobić, nie miała odwagi odwrócić się plecami. Wiedziała, że groteskowy stwór zaraz ją dopadnie i rozszarpie mimo darowanych szesnastu godzin zwłoki, gdyż chciał, żeby widziała jego transformację, domagał się tego i wpadłby w dziką wściekłość, jeśliby go zlekceważyła.
Istoty mające władzę były zawsze dumne ze swojej potęgi. Bogowie strachu pysznili się przed tymi, których dręczyli, i wymagali kornego podziwu. Chcieli widzieć poniżenie i strach swoich bezbronnych ofiar.
Rozdęta, zniekształcona twarz rozpłynęła się, oczy zmieniły się w zbiorniczki czerwonej wrzącej cieczy, która ściekła po gąbczastych policzkach, i znikły, nos zbliżył się do ust i zniknął, wargi napuchły, przesłaniając brodę i policzki, i już nie było twarzy, tylko obła bryła, jakby z wosku. Nie parowała ani nic z niej nie kapało, więc wrażenie topiącego ją gorąca było złudne.
Możliwe, że wszystko to było złudzeniem, efektem hipnozy. To by wiele wyjaśniało… nie wszystko wprawdzie, lecz jakoś tłumaczyło niesamowitą scenę.
Całe jego ciało pulsowało, dygotało spazmatycznie, zmieniało się wewnątrz ubrania. Potem ubranie zlało się w jedno z ciałem, jakby nie było to wcale ubranie, lecz część jego. Wkrótce cała postać porosła skołtunionym czarnym futrem. Zaczęła się formować wielka podłużna głowa na potężnej szyi, zgarbione ramiona, koślawe łapska, złe żółte oczy, drapieżne ostre kły i długie szpony, jednym słowem wizerunek filmowego wilkołaka.
Dotychczas ukazał się Janet czterokrotnie i za każdym razem przybierał inną postać, jakby chciał ją olśnić bogatym repertuarem swoich wcieleń. A jednak nie była przygotowana na to, co zobaczyła teraz. Monstrum porzuciło postać wilkołaka, zanim uformowała się ostatecznie, i raz jeszcze wcieliło się w człowieka, choć już nie w policjanta. W Vince’a. Mimo iż rysy były tylko z grubsza zaznaczone, Janet wiedziała, że potwór przeistacza się w jej męża. Miał takie same ciemne włosy, zarys czoła, kolor jednego jasnego oka o ponurym wyrazie.
Zmartwychwstanie Vince’a, którego sczerniały trup leżał od roku w piaskach Arizony, wstrząsnęło Janet bardziej niż wszystkie dotychczasowe wyczyny stwora. Wyrwał jej się krzyk trwogi. Danny też krzyknął i przywarł do niej z całej siły.
Woofer natomiast wykazał zdumiewającą odwagę. Przestał skomleć i zareagował tak, jakby chował się u nich od szczeniaka. Pokazał zęby, warknął i ostrzegawczo kłapnął szczękami.
Twarz pozostała niewyraźna, lecz reszta nabierała kształtu. Vince był nagi, jak wówczas kiedy Janet zaatakowała go pogrążonego we śnie. Widziała na jego szyi, piersi i brzuchu rany zadane kuchennym nożem – były ciemne, nie zasklepione i okropne, choć krew już nie płynęła.
Wyciągnął do niej rękę.
Wtedy pies zaatakował. Życie na ulicy nie zrobiło z niego cherlawego, tchórzliwego łazęgi. Był silnym, muskularnym zwierzęciem i kiedy rzucił się na zjawę, zdawało się, że wzlatuje w niebo jak ptak.
Warkot nagle urwał się jak nożem uciął i pies nadprzyrodzonym sposobem zastygł nieruchomo w powietrzu z ciałem sprężonym do ataku, jakby był tylko postacią na zatrzymanej stop-klatką taśmie wideo. Piana na czarnych wargach i sierści wokół pyska lśniła jak szron, a błyszczące zęby przypominały rządki ostrych sopli.
Na prawo od Janet wisiała gałązka eukaliptusa z kiścią srebrnozielonych liści, na lewo pies. Powietrze jakby stężało, zamykając na wieczność Woofera i chwilę jego odważnego porywu w przezroczystym krysztale, a jednak Janet mogła oddychać, gdy tylko o tym pamiętała.