Выбрать главу

Pielęgniarka położyła dłoń na ręce Jennifer, uścisnęła ją pokrzepiająco.

– No, przestań już, Jenny.

– On nie jest człowiekiem.

– Moje biedactwo, sama nie wiesz, co mówisz.

– To potwór.

– Uspokój się, skarbie. – Margaret dotknęła czoła Jennifer, zaczęła je gładzić, odgarniać włosy. – Nie gorączkuj się. Wszystko będzie dobrze. Nic ci się nie stanie. Leż spokojnie, odpręż się, tutaj jesteś bezpieczna, wszyscy cię kochamy, masz troskliwą opiekę…

Słuchając jeszcze przez chwilę potoku uspokajających słów, Jennifer ochłonęła trochę – lecz nie przestała się bać.

Zapach pomarańczy sprawił, że ślinka napłynęła jej do ust. Margaret trzymała szklankę, a Jennifer piła przez słomkę. Mięśnie warg i przełyku nie funkcjonowały jak należy. Chwilami miała przez to trudności z łykaniem, ale sok był zimny i pyszny.

Wypiła całą szklankę i pozwoliła, żeby pielęgniarka otarła jej usta papierową chusteczką.

Słuchała jednostajnego szumu deszczu w nadziei, że ukoi jej rozstrojone nerwy. Na próżno.

– Czy mam włączyć radio? – spytała Margaret.

– Nie, dziękuję.

– Jeśli chcesz, mogę ci trochę poczytać. Wiersze. Lubisz przecież poezję.

– Dobrze, chętnie posłucham.

Margaret przysunęła do łóżka krzesło i usiadła. Kiedy szukała jakiegoś miejsca w książce, słychać było przyjemny, suchy szelest przewracanych kartek.

– Margaret? – zagadnęła Jennifer, zanim kobieta zaczęła czytanie.

– Tak?

– Kiedy on znów przyjdzie mnie odwiedzić…

– Tak, co wtedy, kochanie?

– Zostaniesz z nami w pokoju?

– Oczywiście, jeśli tak sobie życzysz.

– To dobrze.

– No a teraz może poczytamy sobie Emily Dickinson?

– Margaret?

– Hmmm?

– Kiedy on tu przyjdzie, a ja… nie będę wiedziała, co się wokół dzieje… nie zostawiaj mnie z nim nigdy samej, proszę.

Margaret milczała. Jennifer mogła sobie wyobrazić jej pełną dezaprobaty minę.

– Nie wyjdziesz? – nalegała.

– Nie, kochanie. Nigdy tego nie robię.

Jennifer wiedziała, że pielęgniarka kłamie.

– Proszę cię, Margaret. Jesteś taka miła i uprzejma. Proszę.

– Ależ doprawdy, skarbie, on cię kocha. Przychodzi tu często, bo cię kocha. Nic ci nie grozi ze strony twojego Bryana, absolutnie nic.

Jennifer zadrżała na dźwięk tego imienia.

– Wiem, myślisz, że pomieszało mi się w głowie… że wszystko mi się pomyliło…

– Poczytamy przez minutkę wiersze, na pewno ci się polepszy.

– To prawda, wiele mi się myli – ciągnęła uparcie Jennifer, skonsternowana, że jej głos szybko słabnie – ale jeżeli o to chodzi, wiem dokładnie, jak jest naprawdę.

Głosem zbyt afektowanym, by mógł oddać głębię znaczeń ukrytych w zwięzłych słowach, pielęgniarka zaczęła czytać:

Miłość jest wszystkim, co istnieje -

To wszystko, co o niej wiemy…

3

Połowę dużego stołu w obszernej kuchni przykrywał ceratowy obrus, na którym leżały narzędzia służące Ricky’emu do wyrobu srebrnej biżuterii: ręczna wiertarka, grawerka, tarcza szlifierska, polerka i inne, których przeznaczenie trudniej było określić. Po jednej stronie stały w równym rządku buteleczki i puszki z tajemniczymi składnikami, leżały małe pędzelki, białe bawełniane ściereczki i kawałki waty stalowej.

Ricky pracował właśnie nad dwiema ozdobami – niezwykle misterną broszką w kształcie skarabeusza i masywną sprzączką do pasa, pokrytą motywami indiańskimi w stylu Nawajów lub Hopi. Jubilerstwo stało się jego drugim zawodem.

Palenisko i sprzęt odlewniczy miał w garażu. Czasem jednak, pracując nad wykończeniem ostatnich detali, lubił siedzieć przy kuchennym oknie, skąd mógł widzieć ogród.

Na dworze, zwyciężając nawet przygnębiającą szarość ulewy, pyszniły się kolorami olbrzymie róże żółte, czerwone i różowe, niektóre wielkości grejpfrutów.

Harry usiadł przy wolnej połowie stołu, a Ricky szurając stopami usadowił się naprzeciwko i postawił swoją filiżankę pomiędzy puszkami, buteleczkami i narzędziami. Osunął się na krzesło sztywno jak osiemdziesięcioletni staruszek, cierpiący na artretyzm.

Trzy lata temu Ricky Estefan był gliną, i to jednym z najlepszych, a poza tym partnerem Harry’ego. Był również przystojnym mężczyzną o gęstej kruczoczarnej czuprynie, bez śladu siwizny.

Jego życie zmieniło się raz na zawsze w dniu, gdy wszedł do małego sklepiku spożywczego, nieświadom, że dzieje się tam coś złego. Uzbrojony, naćpany narkoman, którego zaskoczył w trakcie zdobywania funduszy na kokę, jakimś szóstym zmysłem zwęszył glinę, a może był na takim głodzie, że rozwaliłby każdego, byle jak najszybciej dorwać się do pieniędzy ze sklepowej kasy. Jedna kula chybiła celu, ale trzy pozostałe trafiły Ricky’ego w udo i brzuch.

– Jak tam interesy? – spytał Harry.

– Całkiem nieźle. Sprzedaję wszystko na pniu, a zamówień na te sprzączki do pasa mam więcej, niż nadążam robić.

Ricky wypił łyczek kawy. Zanim przełknął, trzymał go chwilę w ustach, delektując się smakiem. Kawa nie wchodziła w skład przepisanej mu diety. Gdy wypił jej zbyt dużo, buntował się żołądek – lub raczej to, co mu z niego zostało.

Dostać w brzuch bardzo łatwo, ale wygrzebać się z tego jest cholernie trudno. Ricky miał szczęście, że bandyta strzelał z pistoletu małego kalibru, tylko.22, a jednocześnie pecha, że strzały padły z małej odległości. Podczas pierwszej operacji stracił całą śledzionę, część wątroby i mały odcinek jelita grubego. Chociaż chirurdzy robili co w ich mocy, by nie dopuścić do infekcji, rozerwane jelito wywołało ostre zapalenie otrzewnej. Ricky ledwo je przeżył. Wywiązała się zgorzel gazowa, której nie powstrzymały antybiotyki. Musiał poddać się kolejnej operacji, podczas której usunięto mu woreczek żółciowy i część żołądka. Potem dostał zakażenia krwi. Powinien umrzeć od samej gorączki. Doszło jeszcze do ponownego zapalenia otrzewnej i Ricky stracił następny kawałek okrężnicy. Przez cały ten czas zachował zdumiewającą pogodę ducha i w ostatecznym rozrachunku uważał za błogosławieństwo losu fakt, że zostało mu dosyć układu pokarmowego, by uniknąć konieczności noszenia przyczepionego do brzucha plastykowego woreczka na fekalia.

Kiedy wszedł do tego sklepu, był po służbie. Miał broń, lecz nie spodziewał się żadnych kłopotów. Przyrzekł Anicie, swojej żonie, kupić w drodze do domu mleko i margarynę.

Młody bandyta nigdy nie został pozwany przez sąd. Kiedy Ricky swoim wejściem odwrócił jego uwagę, właściciel sklepu – pan Wo Tai Han – skorzystał z okazji i wyjął broń, którą trzymał pod ladą. Wygarnął do narkomana ze swojej dwunastki i odstrzelił mu cały tył głowy.

Jako że działo się to w ostatniej dekadzie tysiąclecia, sprawa się na tym nie skończyła. Rodzice narkomana wnieśli przeciwko panu Han oskarżenie o zabójstwo, które pozbawiło ich miłości i opieki tragicznie zmarłego syna. Nikogo przy tym nie obchodziło, że nałogowy narkoman jest fizycznie niezdolny do jakichkolwiek bezinteresownych uczuć czy stałej pracy.

Harry napił się kawy. Była dobra i mocna.

– Rozmawiałeś ostatnio z panem Han?

– Taaa. Ma nadzieję, że uda mu się wygrać sprawę przed sądem apelacyjnym.

Harry potrząsnął głową.

– Dzisiaj nigdy nie można być pewnym decyzji sędziów.

– A jakże. – Ricky uśmiechnął się sarkastycznie. – Powinienem uważać się za szczęściarza, że i mnie nie włóczą po sądach.

Poza tym szczęście mu dopisało w niewielu sprawach. Kiedy go postrzelono, on i Anita byli dopiero osiem miesięcy po ślubie. Wytrzymała z nim jeszcze rok, dopóki nie zaczął podnosić się z łóżka, ale gdy zdała sobie sprawę, że Ricky na zawsze zostanie inwalidą, oznajmiła, że z nimi koniec. Miała dwadzieścia sześć lat i całe życie przez sobą. W dzisiejszych czasach przysięgę małżeńską “w zdrowiu i w chorobie, dopóki śmierć nas nie rozłączy” powszechnie uważano za niewiążącą, zanim dobiegł końca długi okres próbny, powiedzmy, dziesięć lat, coś w rodzaju stażu w pracy, po którym nabywa się praw emerytalnych. Od dwóch lat Ricky był sam.