Chyba to dzień Kenny’ego G. W radio leciał następny jego utwór. Ten mniej wpadał w ucho niż poprzedni. Melodia drażniła Harry’ego. Możliwe, że w tej chwili każda muzyka tak by na niego działała.
– Co się stało? – spytał Ricky.
– Skąd wiesz, że coś się stało?
– Prędzej byś umarł, niż wpadł bez powodu z wizytą w godzinach pracy. Zawsze uczciwie harujesz na pieniądze, jakie ci płacą podatnicy.
– Naprawdę jestem taki sztywniak?
– Jeszcze się pytasz?
– Chyba trudno było ze mną pracować?
– Czasami. – Ricky się uśmiechnął.
Harry opowiedział mu o Jamesie Ordegardzie i jego śmierci wśród manekinów.
Ricky słuchał. Rzadko się odzywał, a kiedy już to robił, zawsze mówił to, co należało.
Harry umilkł i zapatrzył się na moknące róże, jakby skończył swą opowieść.
– To nie wszystko – stwierdził Ricky.
– Nie. – Harry przyniósł dzbanek z kawą, napełnił filiżanki, usiadł znowu. – Spotkałem takiego jednego włóczęgę…
Ricky wysłuchał tej relacji równie uważnie jak poprzedniej. Nie okazał niedowierzania. W jego oczach nie było śladu wesołości. Na koniec zapytał:
– No i co o tym sądzisz?
– Mogłem mieć przywidzenia, halucynacje.
– Co takiego? Ty?!
– Cholera, Ricky, nie twierdzisz chyba, że to mogło się dziać naprawdę?
– Czy ten włóczęga jest w gruncie rzeczy gorszy od maniaka w restauracji?
Mimo ciepła panującego w kuchni Harry’emu zrobiło się zimno. Objął dłońmi filiżankę.
– Gorszy. Chodzi o to, że… jak myślisz, może powinienem wziąć urlop zdrowotny i pochodzić przez parę tygodni do psychiatry?
– Uważasz, że te mądrale coś ci pomogą? Oni tylko robią wodę z mózgu.
– Może i tak. Z drugiej strony nie byłbym wcale zachwycony, gdyby jakiś inny glina, który ma halucynacje, chodził sobie uzbrojony po mieście.
– Nie jesteś groźny dla nikogo poza samym sobą, Harry. Wcześniej czy później zamartwisz się na śmierć. A jeśli chodzi o tego gościa z czerwonymi ślipiami – każdego chociaż raz w życiu spotyka coś, czego nie da się racjonalnie wytłumaczyć.
– Nie mnie. – Harry stanowczo pokręcił głową.
– Nawet ciebie. Jak ten facet zacznie przylatywać w tumanie kurzu co godzina, prosić cię o randkę i całować z języczkiem – wtedy możesz uważać, że masz kłopot.
Kohorty deszczu tupały po dachu.
– Cholerny ze mnie nerwus – powiedział Harry. – Zdaję sobie z tego sprawę.
– Otóż to. Jesteś spięty. Nie ma w tobie ani jednej luźnej śrubki, stary.
Przez parę minut nie odzywając się, patrzyli obaj na deszcz.
W końcu Ricky włożył ochronne gogle i wziął ze stołu srebrną klamrę. Włączył małą polerkę, która wielkością przypominała elektryczną szczoteczkę do zębów i chodziła na tyle cicho, że nie przeszkadzała w rozmowie. Zaczął czyścić wyryty wzór z nalotu i mikroskopijnych opiłków srebra.
Harry westchnął.
– Dzięki, Ricky.
– Nie ma sprawy.
W radio Connick junior śpiewał o miłości.
Harry zaniósł filiżankę i spodek do zlewu, opłukał je i włożył do zmywarki.
Nad zlewem było drugie okno. Deszcz sprawiał tęgie lanie różom. Jaskrawe płatki rozsypywały się po mokrym trawniku jak konfetti.
Kiedy Harry wrócił do stolika, Ricky wyłączył polerkę i zaczął się podnosić.
– W porządku, sam wyjdę – powstrzymał go Harry. Ricky wyglądał tak krucho. – Do zobaczenia wkrótce.
– Niedługo zaczyna się sezon rozgrywek – powiedział Ricky.
– Wybierzmy się na pierwszy mecz.
– Z chęcią – odparł Ricky.
Obaj lubili baseball, jego logiczne zasady i jednoznaczny wynik gry. Tam nie było miejsca na wątpliwości, którymi dręczyła codzienność.
Na werandzie Harry włożył buty i zawiązał sznurowadła. Jaszczurka, którą spłoszył przy wchodzeniu – albo druga zupełnie identyczna – obserwowała go z najbliższego krzesła. Lekko opalizujące zielone i purpurowe łuski połyskiwały na skrętach jej ciała. Wyglądała jak kosztowne cacko z drogich kamieni.
Uśmiechnął się do miniaturowego smoka.
Poczuł, że wraca mu spokój.
Wyszedł na deszcz i spojrzał w stronę samochodu. Zobaczył, że ktoś siedzi z przodu na miejscu pasażera. Ciemna, zwalista postać. Rozwichrzone włosy i broda. Intruz miał twarz odwróconą od Harry’ego, lecz w tej chwili zwrócił głowę w jego stronę. Nawet przez zroszoną deszczem boczną szybę i z odległości dziesięciu metrów Harry natychmiast rozpoznał włóczęgę.
Zawrócił na pięcie, chcąc zawołać Ricky’ego, ale zmienił zamiar, kiedy przypomniał sobie, jak błyskawicznie obdartus zniknął poprzednim razem.
Spojrzał ponownie na samochód z nadzieją, że zjawa wyparowała bez śladu. Intruz jednak wciąż tam był.
W swoim obszernym czarnym prochowcu zdawał się z trudem mieścić w sedanie, jakby nie siedział w normalnym wozie, ale elektrycznym samochodziku z wesołego miasteczka.
Harry przemierzył szybko chodnik, rozpryskując bure kałuże. Z bliska dostrzegł blizny na odrażającej twarzy i czerwone oczy.
Podszedł do samochodu i rzucił ostro:
– Co tu robisz?
Nawet przez zamknięte okno usłyszał wyraźnie odpowiedź włóczęgi:
– Tik-tak, tik-tak, tik-tak…
– Wynoś się z mojego wozu!
– Tik-tak… tik-tak…
Coś w uśmiechu bezdomnego włóczęgi sprawiło, że Harry się zawahał.
– …tik-tak…
Wyjął rewolwer i skierował lufę w niebo. Położył lewą dłoń na klamce.
– …tik-tak…
Wezbrane czerwienią oczy były przerażające. Wyglądały jak pełne krwi pęcherze, które lada chwila pękną i spłyną po owrzodzonej twarzy, ginąc w zmierzwionej brodzie.
Harry szarpnął drzwiczki, zanim jego odwaga do reszty się ulotniła.
Uderzył w niego zimny podmuch, pod którego naporem omal się nie przewrócił. Zrobił dwa kroki w tył, z trudem trzymając się na nogach. Zupełnie jakby w sedanie zamknięty był arktyczny wicher, który wypuszczony ze środka natarł na Harry’ego, szczypiąc w oczy.
Wiatr ucichł w parę sekund. Siedzenie pasażera po stronie otwartych drzwiczek było puste.
Harry widział wnętrze samochodu i mógł stwierdzić z całą pewnością, że włóczęga się tam nie schował. Pomimo to obszedł wóz dokoła, zaglądając przez okna do środka.
Wyłowił kluczyki z kieszeni i otworzył bagażnik, mierząc do środka z rewolweru. Było tam koło zapasowe, podnośnik, duży klucz nasadowy i torba z narzędziami. Nic więcej.
Harry rozejrzał się wokół, uświadamiając sobie przy tym, że wciąż pada, o czym na krótko zapomniał. Z nieba lały się pionowe strugi wody. Był przemoczony do suchej nitki.
Zatrzasnął pokrywę bagażnika i otwarte drzwiczki, przeszedł na drugą stronę samochodu. Siadając za kierownicą usłyszał, że jego ubranie wydaje mokry, mlaskający dźwięk.
W Laguna Beach włóczęga miał przeraźliwie cuchnący oddech i bił od niego odór niemytego ciała. W samochodzie nie został jednak po nim żaden zapach.
Harry zamknął drzwiczki. Wsunął rewolwer z powrotem do przypiętej pod pachą kabury, pod przemoczony płaszcz.
Dygotał od stóp do głów.
Ruszając spod domu Ricky’ego, włączył ogrzewanie na maksimum. Woda spływała mu z mokrych włosów i ściekała strumyczkami po karku. Buty napuchły i obciskały stopy.