Przypomniał sobie świecące czerwone oczy, patrzące na niego zza szyby samochodu, otwarte wrzody na pokiereszowanej brudnej twarzy, wyszczerzone w uśmiechu zepsute żółte zęby – i nagle odkrył, co go tak zaniepokoiło w wyrazie twarzy włóczęgi. To nie był uśmiech szaleńca, lecz prześladowcy, rekina podpływającego do ofiary, skradającej się pantery, wilka polującego przy świetle księżyca, kogoś znacznie bardziej niebezpiecznego niż jakiś tam stuknięty uliczny degenerat.
W drodze do Centrum Zadań Specjalnych nie wydarzyło się nic niezwykłego. Jechał znajomymi ulicami, mijał inne samochody. Reflektory tańczyły w kroplach deszczu lśniących jak niklowe monety, metalicznie bębniących w dach sedana. Sylwetki palm majaczyły na stalowoszarym tle nieba. Wszystko wyglądało zwyczajnie. Mimo to Harry nie mógł odzyskać spokoju i daremnie próbował uciec od myśli, że otarł się o coś… nadprzyrodzonego.
“Tik-tak, tik-tak…”
Przypomniał sobie, co powiedział włóczęga, kiedy wyszedł z roztańczonego wiru: “O świcie zginiesz”.
Spojrzał na zegarek. Szkiełko było mokre od deszczu. Z trudem odczytał godzinę: dwadzieścia osiem minut po trzeciej.
O której wschodzi słońce? O szóstej? Wpół do siódmej? Coś koło tego. Zostało najwyżej piętnaście godzin.
Monotonny skrzyp przesuwających się jak wahadła metronomów wycieraczek zaczął mu przypominać złowrogą kadencję marsza pogrzebowego.
Idiotyzm. Bezdomny nędzarz nie mógł śledzić go na piechotę przez całą drogę z Laguna Beach do domu Ricky’ego – co znaczyło, że nie istniał naprawdę. Był tylko wytworem wyobraźni.
Harry pomyślał, że to niewielka pociecha. Nawet jeśli nie grozi mu śmierć o świcie, dalszy wniosek bynajmniej nie napawał otuchą: halucynacje musiały być objawem choroby psychicznej.
4
W należącej do Harry’ego połowie biura panował miły dla oka porządek. Bibularz i zestaw długopisów były ułożone idealnie równo, symetrycznie względem siebie i brzegów biurka. Mosiężny zegar wskazywał tę samą godzinę co ręczny zegarek Harry’ego. Liście doniczkowej palmy, filodendronów i aukuby były co do jednego czyste i lśniące.
Równie kojący wpływ wywierał niebieski ekran monitora. W komputerze były wzory wszystkich formularzy. Nie trzeba już było, jak kiedyś, wypełniać druków na przestarzałej maszynie do pisania. Wtedy nie trafiało się nigdy w środek rubryki.
Znakomicie pisał na klawiaturze i umiał ułożyć sobie w głowie sprawozdanie niemal tak szybko, jak je potem napisać. Wypełniać puste rubryki albo wstukiwać iksy we właściwe miejsca potrafi byle dureń, lecz nie każdy jest w stanie dobrze wykonać część zadania, którą Harry nazywał “pracą pisemną”. Jego raporty odznaczały się dobrym stylem, a jednocześnie były bardziej rzeczowe niż raporty kolegów.
Palce migały po klawiaturze, na ekranie pojawiały się zwięzłe zdania. Harry Lyon czuł spokój, jakiego nie zaznał od rana, kiedy siedział przy stole, zajadając gorące bułeczki z cytrynową marmoladą i ciesząc oczy widokiem ciągnącego się wzdłuż osiedla pasa zieleni. Morderczy szał Jamesa Ordegarda ujęty w oszczędną prozę, pozbawioną naładowanych emocjami czasowników i przymiotników, przestał być koszmarem. Niedawne wydarzenia nie wydawały się już ani w połowie tak makabryczne jak wówczas, gdy Harry brał w nich bezpośredni udział. Wystukiwał na klawiszach kolejne słowa i te słowa go uspokajały.
Odprężył się na tyle, że pozwolił sobie na większą niż zwykle swobodę. Rozpiął kołnierzyk koszuli, lekko rozluźnił węzeł krawata.
Przerwał na chwilę pracę i wyszedł na korytarz po kawę z automatu. Ubranie miał miejscami mokre, ale nie czuł już przejmującego zimna w kościach.
Wracając od automatu, zobaczył znajomą zwalistą sylwetkę. Włóczęga przechodził poprzecznym korytarzem. Z głową zwróconą wprost przed siebie, nie spojrzawszy w stronę Harry’ego, kroczył zdecydowanie, jakby miał pełne prawo znajdować się w budynku Centrum Zadań Specjalnych. Kilkoma długimi krokami przeciął korytarz i zniknął z pola widzenia.
Harry, starając się nie rozlać kawy, pobiegł w tamtą stronę. Usiłował sobie wmówić, że to na pewno nie był on, lecz ktoś podobny nieco z sylwetki, a resztę dośpiewała wyobraźnia i rozstrojone nerwy.
Sam jednak w to nie wierzył. Człowiek w głębi korytarza miał ten sam wzrost co jego Nemezis, takie same niedźwiedzie bary, szeroką pierś, grzywę brudnych kudłów i rozwichrzoną brodę. Długi czarny prochowiec rozwiewał się wokół niego jak sutanna, a z całej postaci bił wyraz lwiej pewności siebie, jakby nędzarz był szalonym prorokiem ze Starego Testamentu, cudem przeniesionym w teraźniejszość.
Harry z poślizgiem zahamował na skrzyżowaniu korytarzy. Gorąca kawa chlupnęła z kubka i oparzyła go w rękę. Spojrzał w stronę, gdzie zniknął włóczęga. Stało tu dwóch ludzi z biura szeryfa okręgowego – Bob Wong i Louis Yancy. Dyskutowali nad żółtą teczką na akta.
– Dokąd poszedł? – rzucił Harry.
Jego koledzy przerwali rozmowę. Wong spytał:
– Kto?
– Kudłacz w czarnym prochowcu, włóczęga.
Obaj byli zaskoczeni.
– Włóczęga? – zapytał Yancy.
– Dobra, może go nie widzieliście, ale na pewno poczuliście smród.
– Teraz, przed chwilą? – zdziwił się Wong.
– Tak. Dwie sekundy temu.
– Nikt tędy nie przechodził – stwierdził Yancy.
Harry wiedział, że go nie okłamują, że nie biorą udziału w jakimś zawiązanym przeciwko niemu spisku, a jednak chciał iść dalej i sprawdzić wszystkie pokoje w tej części korytarza.
Powstrzymał go zdumiony wzrok kolegów. Pomyślał, że musi dziwnie wyglądać, blady i rozczochrany, z błędnym wzrokiem.
Nie mógł znieść myśli, że robi z siebie widowisko. Zawsze dbał, by wyglądać porządnie i zachowywać spokój i opanowanie.
Wrócił do swojego pokoju. Z górnej szuflady biurka wyjął korkową podstawkę, położył na bibularzu i postawił na niej mokry kubek z kawą.
W dolnej szufladzie jednej z szafek na akta trzymał rolkę papierowych ręczników. Oderwał kilka i wytarł oblane kawą ręce, a potem wilgotny kubek.
Z zadowoleniem stwierdził, że dłonie mu się nie trzęsą.
Do wszystkich diabłów, cokolwiek się działo, już on dojdzie do sedna sprawy i sobie z tym poradzi. Ze wszystkim sobie poradzi. Tak zawsze było i zawsze będzie. Trzeba tylko zachować spokój.
Zrobił kilka wolnych, głębokich wdechów i wydechów. Odgarnął włosy, które opadły mu na czoło.
Wiszące nisko chmury zdawały się ciężkie jak kamienne bloki. Było kilka minut po piątej. Do zachodu słońca została godzina, lecz zapadł już zmierzch. Harry włączył jarzeniówki.
Minutę czy dwie stał przy zaparowanym oknie, obserwując, jak w parking bębnią tony wody. Grzmoty i błyskawice dawno ucichły. W nieruchomym, ciężkim powietrzu, którego nie poruszał najmniejszy powiew, ulewa nabrała iście tropikalnej intensywności. Strugi wody nieubłaganie biczowały ziemię, nasuwając na myśl starożytne mity o karze bogów, arkach i zaginionych kontynentach, pochłoniętych przez wezbrane morze.
Nieco uspokojony usiadł przy komputerze. Już miał wejść w plik zawierający sprawozdanie, kiedy uświadomił sobie, że ekran nie jest pusty.
Podczas jego nieobecności ktoś utworzył nowy dokument. Składał się z dwóch króciutkich słów na środku ekranu: TIK-TAK.
5
Dochodziła szósta, kiedy Connie Gulliver wróciła do biura, podrzucona policyjnym radiowozem. Psioczyła na środki masowego przekazu, a w szczególności na pewnego reportera z telewizji, który z sobie jednemu wiadomych powodów ochrzcił ją “Batmanem w spódnicy”. Może dlatego, że karkołomny pościg za Jamesem Ordegardem był jak żywcem wyjęty z sensacyjnego filmu, a może z tego prostego powodu, że na strychu, gdzie dopadli szaleńca, mieszkały nietoperze. Dziennikarze elektronicznej ery nie przywiązywali wagi do takich bagatelek, jak logiczne uzasadnienie swoich słów bądź pokrycie w faktach, toteż ich relacje bywały dalekie od rzetelności. Nie traktowali swojego zawodu jak świętego powołania ani służby publicznej, lecz jak show-biznes, gdzie bardziej niż suche fakty liczy się bajer i sensacja. Connie powinna już do tego przywyknąć. Mimo to była wkurzona i zaczęła kląć, gdy tylko przekroczyła próg biura.