Zastanawiała się, czy jej udręka kiedyś dobiegnie kresu.
7
Ricky Estefan wrzucił do garnka z wrzącą wodą pół torebki spaghetti. Nad garnek wzbił się obłok pary i kuchnię wypełnił apetyczny zapach. Na drugim palniku stał rondelek, w którym bulgotał aromatyczny sos.
Ricky podkręcił kurki, żeby wyregulować odpowiednio płomień. Nagle usłyszał dziwny dźwięk, dobiegający od frontu domu. Głuche uderzenie, niezbyt głośne, lecz wyraźne. Przekrzywił głowę i chwilę nasłuchiwał. Właśnie gdy zdecydował, że coś mu się przywidziało, hałas rozległ się znowu: pum!
Podszedł do drzwi wejściowych, włączył światło na werandzie i spojrzał przez powiększającą soczewkę judasza. Nie zobaczył nikogo.
Odryglował drzwi, otworzył je, wychylił się na zewnątrz i rozejrzał w obie strony. Żaden z mebli na werandzie nie był przewrócony, ławka-huśtawka wisiała nieruchomo na łańcuchach.
Nadal lał deszcz. W lekko czerwonawym świetle ulicznych lamp widać było spienioną wodę w rynsztokach, sięgającą prawie poziomu krawężników. Wartkie strumienie, lśniące jak strugi płynnego srebra, płynęły ku kratkom kanalizacyjnym na rogu ulicy.
Ricky słysząc hałas pomyślał, że może burza coś zniszczyła, lecz to wydawało się mało prawdopodobne – nie było przecież wiatru.
Zamknął drzwi, przekręcił klucz zamykający zasuwę i założył łańcuch. Od kiedy dostał w brzuch i cudem wymigał się od śmierci, stał się chorobliwie ostrożny. Czy była to ostrożność usprawiedliwiona, czy nie, stanowiła typowy kliniczny przykład paranoi i z biegiem czasu nasilała się coraz bardziej. Zawsze trzymał drzwi zamknięte na cztery spusty, a z zapadnięciem nocy zaciągał szczelnie zasłony we wszystkich oknach, żeby nikt nie mógł zajrzeć do środka.
Złościło go własne tchórzostwo. Kiedyś był taki silny, sprawny i pewny siebie, a teraz? Gdy wychodził Harry, został w kuchni, udając, że pracuje przy klamrze do pasa, a jak tylko usłyszał, że drzwi wejściowe się zamknęły, poczłapał przez korytarz i zamknął zasuwę, zanim przyjaciel zdążył zejść z werandy. Twarz mu płonęła ze wstydu, ale bał się zostawić drzwi nie zamknięte choćby na kilka minut.
Teraz, gdy odwrócił się od nich, znów usłyszał tajemniczy odgłos. Pum!
Tym razem wydało mu się, że dźwięk dochodzi z bawialni. Wszedł przez łukowe przejście, żeby odkryć jego źródło.
W bawialni paliły się dwie stołowe lampy. Przytulne wnętrze tonęło w ciepłym bursztynowym blasku. Na suficie widniały dwa kręgi światła, zniekształcone przez wypukłe kwiatony i przecięte drutami abażurów.
Ricky lubił palić wieczorem światło w całym domu, dopóki nie położył się spać. Nie czuł się bezpiecznie, wchodząc do ciemnego pokoju i dopiero potem włączając taster.
Wszystko było w porządku. Zajrzał nawet za sofę, żeby się upewnić… no, żeby sprawdzić, czy nic się tam nie zawieruszyło.
Pum!
W sypialni?
Z bawialni wchodziło się do małego westybulu z kasetonowym sufitem. Troje pozostałych drzwi z westybulu prowadziło do łazienki, zagraconego pokoju gościnnego i skromnej sypialni. W każdym pomieszczeniu paliła się lampa. Ricky zajrzał nawet do szaf, lecz nie odkrył nic, co mogło być przyczyną łomotu.
Odsunął zasłony w oknach. Sprawdził, że klamki są zamknięte, a szyby całe.
Pum!
Tym razem dźwięk dochodził jakby z garażu.
Wyjął z szuflady nocnego stolika rewolwer, Smith & Wesson.38 Chiefs Special. Wiedział, że broń jest załadowana. Pomimo to sprawdził bębenek. Wszystkie pięć naboi tkwiło na swoich miejscach.
Pum!
W lewej dolnej części brzucha zaczęło doskwierać mu bolesne uczucie ni to ciągnięcia, ni to łaskotania, które znał aż nazbyt dobrze. Chociaż bungalow był mały, Ricky’emu zajęło przeszło minutę dotarcie do drzwi prowadzących do garażu. Znajdowały się w korytarzu, tuż przed wejściem do kuchni. Oparł się o nie i zaczął nasłuchiwać.
Pum!
Dźwięk zdecydowanie dobiegał z garażu.
Objął kciukiem i palcem wskazującym klucz od zasuwy… i zawahał się… Nie chciał tam wchodzić.
Uświadomił sobie, że czoło ma zroszone potem.
No dalej! Na co czekasz? – ponaglił się w duchu, lecz nie mógł zebrać się na odwagę.
Nienawidził samego siebie za ten strach, chociaż wiedział, że jego przeżycia usprawiedliwiały nawet przesadną ostrożność. Pamiętał okropny ból, kiedy kule z mlaśnięciem zagłębiły mu się w ciało i przeszyły wnętrzności, męczarnie, jakie przeżył podczas kolejnych infekcji, i długie miesiące spędzone w cieniu śmierci. Niewielu ludzi zniosło tyle co on.
Pum!
Przeklinając własne tchórzostwo, odryglował zasuwę, otworzył drzwi, namacał kontakt.
W garażu było miejsce na dwa samochody. Błękitny mitsubishi stał w głębi. Przestrzeń bliżej drzwi zajmował długi stół warsztatowy, regały z narzędziami, szafki z materiałami i gazowe palenisko, na którym Ricky topił małe sztabki srebra, wlewanego potem w formy, gdzie przybierały kształt różnego rodzaju biżuterii i sprzączek.
Szum deszczu rozlegał się tu głośniej, ponieważ dach garażu był płaski i nie miał izolacji. Od betonowej podłogi ciągnęło wilgocią.
W części warsztatowej nie było nikogo. Żadna z szafek nie była na tyle duża, żeby mógł się w niej zmieścić człowiek.
Ricky z rewolwerem w ręku obszedł samochód, zajrzał do środka, osunął się nawet z trudem na kolana, aż zatrzeszczały mu stawy, i zajrzał pod spód. Nikt się tam nie ukrywał.
Drzwi wjazdowe były zamknięte od środka. Jedyne okno, przez które z trudem przecisnęłoby się pięcioletnie dziecko, również.
Ricky’emu przyszło na myśl, że hałas mógł dobiegać z dachu. Minutę, dwie minuty stał ze spojrzeniem wlepionym w belki, czekając, aż hałas się powtórzy. Nic. Tylko deszcz, deszcz, deszcz, nie kończący się, jednostajny werbel.
Wrócił do domu, czując się jak skończony głupiec. Zabrał rewolwer do kuchni i położył go na wbudowanym w ścianę sekretarzy ku, przy telefonie.
Oba palniki pod makaronem i sosem zgasły. Przez chwilę sądził, że to awaria sieci gazowej, lecz wtedy zobaczył, że ktoś przekręcił oba kurki, gasząc płomień.
Był pewny, że paliły się, gdy wychodził. Włączył je znowu i pod garnkami z pyknięciem wykwitły niebieskie płomienie. Nastawił je odpowiednio i przez chwilę uważnie patrzył. Nie gasły.
Ktoś bawił się z nim w kotka i myszkę.
Podszedł do sekretarzyka i wziął broń. Zastanowił się, czy warto znów przeszukać dom. Przetrząsnął już jednak wszystkie zakamarki i wiedział na pewno, że oprócz niego nikogo tu nie ma.
Po krótkim wahaniu zrobił drugą inspekcję – z tym samym rezultatem.
Kiedy wrócił do kuchni, przekonał się, że tym razem nikt nie zakręcił gazu. Sos zaczął przywierać do dna garnka. Ricky odłożył broń. Wyłowił dużym widelcem nitkę makaronu, podmuchał, żeby ostudzić, spróbował. Sos trochę się przegotował, ale był smaczny.
Odcedził spaghetti w durszlaku nad zlewem, potrząsnął, wysypał na talerz i polał sosem.
Ktoś płatał mu figle.
Kto?
8
Deszcz przeciekał przez liście oleandra, natykał się na warstwy worków na śmieci, którymi Sammy przykrył swoją skrzynię, spływał z plastykowych płacht na pustą parcelę i beton alejki. Pod szmatami, służącymi za posłanie, podłoga skrzyni również była wyłożona plastykiem, więc w domu nędzarza było względnie sucho.
Choćby Sammy siedział w wodzie po pas, mógłby tego nie zauważyć, skończył bowiem jedną dwulitrową butlę wina i zaczął następną. Nie czuł już nic – a przynajmniej tak sobie wmawiał.
Właściwie miał się całkiem nieźle. Tanie wino rozgrzało go i przytłumiło pogardę do samego siebie i wyrzuty sumienia. Opanował go nastrój zbliżony do naiwnej beztroski czasów dzieciństwa. Dwie grube świeczki o zapachu czarnych porzeczek, wyratowane z czyichś śmieci i osadzone w blaszanej rynience, napełniały jego sanktuarium przyjemną wonią i światłem równie przytulnym co blask antycznej lampy Tiffany’ego w saloniku pełnym pluszu i bibelotów. Ciasnota skrzyni dawała poczucie bezpieczeństwa, a jednostajny szmer deszczu wprawiał w senne rozmarzenie. Wyjąwszy blask świeczek, podobnie musi się czuć zarodek ludzki: spowity w błony płodowe unosi się nieważko w płynie owodniowym, otoczony łagodnym szumem krwi matki, nie tylko obojętny wobec przyszłości, lecz nieświadom, że coś takiego istnieje.