Выбрать главу

– Co z dzieckiem?

– Dziewczynka.

– Wyżyła?

– Tak – odparł Mickey. Odłożył widelec, wypił trochę wody i wytarł usta czerwoną serwetką, ani na chwilę nie odrywając oczu od Connie. – Ma na imię Eleanor. Eleanor Ladbrook. Nazywają ją Ellie.

– Ellie – powtórzyła tępo Connie.

– Jest bardzo podobna do ciebie.

– Dlaczego nie powiedziałeś mi tego już rano?

– Nie dałaś mi szansy. Rąbnęłaś słuchawką.

– Nieprawda.

– No, prawie. Byłaś bardzo opryskliwa. Powiedziałaś, że reszty wysłuchasz wieczorem.

– Przepraszam. Kiedy usłyszałam, że Colleen nie żyje, myślałam, że sprawa zakończona.

– Teraz masz rodzinę. Jesteś czyjąś ciotką.

Przyjęła wprawdzie do wiadomości fakt istnienia Ellie, ale nie mogła sobie jeszcze uprzytomnić, co to może znaczyć w jej życiu, jej przyszłości. Po tylu latach samotności trudno było tak od razu oswoić się z nowiną, że ma kogoś bliskiego.

– To pewna różnica mieć jakąś rodzinę, nawet tylko jedną krewną – powiedział Mickey.

Podejrzewała, że to olbrzymia różnica. Pomyśleć, że omal nie została dziś zabita, nie dowiedziawszy się, że ma bardzo ważny powód, aby żyć.

Mickey położył na stole następną żółtą kopertę.

– Ostatni raport. Jest tam adres i numer telefonu Ladbrooków. Może się zdecydujesz z nimi spotkać.

– Dziękuję, Mickey.

– I rachunek. Też jest w środku.

Uśmiechnęła się.

– Mimo wszystko dziękuję.

Gdy wstała od stolika, Mickey powiedział:

– Życie jest zabawne. Tyle powiązań z ludźmi, o których nic nie wiemy, niewidzialnych nici łączących nas z tymi, o których dawno zapomnieliśmy, i tymi, których długo jeszcze, a może nigdy nie spotkamy.

– Taaa. Zabawne.

– Jeszcze jedno, Connie.

– Co takiego?

– Jest takie chińskie przysłowie, które brzmi: “Niekiedy życie jest gorzkie jak łzy smoka…”

– Znowu coś zmyślasz?

– Nie, nie. Naprawdę jest takie przysłowie. – Mickey ze swoją łagodną twarzą i zmrużonymi oczami, w których lśniła wesołość, przypominał szczupłego Buddę. – Ale posłuchaj do końca. Całość brzmi tak: “Niekiedy życie jest gorzkie jak łzy smoka, ale czy te łzy są gorzkie, czy słodkie, zależy wyłącznie od tego, jak odbieramy ich smak”.

– Innymi słowy, życie jest ciężkie, nawet okrutne – ale jest również takie, jakim je sami czynimy.

Mickey złożył dłonie jak do wschodniej modlitwy i skłonił przed Connie głowę z żartobliwą powagą.

– Możliwe, że prawdziwa mądrość przebije jeszcze grube kości twojej jankeskiej czaszki.

– Wszystko może się zdarzyć – przyznała.

Wyszła, zabierając dwie żółte koperty. Utrwalony uśmiech siostry. Wiadomość o nieznanej siostrzenicy.

Na dworze wciąż lało jak z cebra. Istny potop. Niewykluczone, że jakiś nowy Noe zabrał się już do roboty i wprowadza zwierzęta parami po trapie.

Restauracja mieściła się w ciągu budynków nowego centrum handlowego. Duża wiata osłaniała chodnik przed deszczem. Po lewej stronie drzwi stał jakiś mężczyzna. Connie mimochodem zauważyła, że jest wysoki i silnie zbudowany, ale nie spojrzała na niego, dopóki się nie odezwał:

– Niech się pani zmiłuje nad biednym nędzarzem! Niechże pani da parę groszy! Litości dla biednego ślepca!

Już miała zejść z krawężnika, wynurzyć się spod wiaty, lecz zaintrygował ją niezwykły głos żebraka. Łagodny, nawet melodyjny, zupełnie nie pasował do sylwetki, którą widziała kątem oka.

Gdy się odwróciła, zdumiała ją monumentalna brzydota tego człowieka. Jakim cudem mógł z takim wyglądem utrzymać się z żebraniny? Ogromny wzrost, skołtunione włosy i rozwichrzona broda nadawały mu wygląd szalonego mnicha, ale w porównaniu z nim Rasputin był istnym Adonisem. Twarz zniekształcały okropne krechy blizn, zakrzywiony nos był ciemny od popękanych naczyń krwionośnych. Na ustach pełno ropiejących wrzodów. Przelotny widok zepsutych zębów przypomniał Connie widzianą kiedyś ekshumację nieboszczyka, którego wykopano dziewięć lat po śmierci, by sprawdzić, czy nie ma w organizmie śladów trucizny. A oczy! Całe zarośnięte kataraktą. Gruba biała błona zasłaniała gałki, ledwie było widać czarne plamki źrenic. Budził wstręt. Zdaniem Connie ludzie zaczepiani przez tak odrażającego żebraka odwracali się i odchodzili czym prędzej, zamiast wcisnąć parę monet w nadstawioną dłoń.

– Zlituje się pani nad nędzarzem? Zmiłuje nad ślepcem? Da parę drobnych komuś, kto miał mniej szczęścia w życiu?

Głos urzekał, tym bardziej że stanowił niezwykły kontrast z plugawą postacią. Był czysty i dźwięczny jak głos urodzonego śpiewaka. Chyba tylko dzięki niemu człowiek o podobnym wyglądzie mógł użebrać dosyć, by nie umrzeć z głodu.

Normalnie Connie by go spławiła, i to w ostrych słowach. Wprawdzie znała z własnego doświadczenia bezdomność, jaką było życie w sierocińcu. Współczuła ludziom, którzy stracili dom nie z własnej winy; wielu z nich, ciężko upośledzonych umysłowo, dla własnego dobra powinno znajdować się w szpitalach psychiatrycznych, skąd wypuszczali ich natchnieni dobrymi chęciami idealiści. Inni jednak byli degeneratami, którzy stoczyli się na dno nędzy przez picie, narkotyki lub hazard.

Przypuszczała, że w każdej sferze społecznej, od pałacu bogacza do rynsztoka, niewinni stanowią rażącą mniejszość.

Ten żebrak wyglądał tak, jakby zrobił wszystko, co mógł, żeby zmarnować sobie życie. Mimo to Connie pogrzebała w kieszenią kurtki. Znalazła dwie ćwierćdolarówki i dziesięciodolarowy banknot, wytarty i miękki ze starości. Ku własnemu zdumieniu zatrzymała monety i dała żebrakowi dziesięć dolców.

– Niech panią Bóg błogosławi. Niech panią zachowa w zdrowiu i niech Jego twarz jaśnieje nad panią.

Wyszła na ulewny deszcz i pobiegła do samochodu, zastanawiając się, co ją opętało. Właściwie wiadomo co. Tego dnia czuła się wybranką losu. Udało jej się ocalić życie w pościgu za Ordegardem. Załatwili gnoja razem z Harrym. I dowiedziała się o istnieniu pięcioletniej Eleanor Ladbrook. Ellie. Siostrzenica. Connie nie pamiętała dnia równie pięknego i sądziła, że właśnie to wprawiło ją w nastrój, żeby obdarować kogoś, gdy nadarzyła się sposobność.

Ocalone życie, jeden załatwiony bandyta i nowe perspektywy na przyszłość – niezły interes za dziesięć dolarów.

Wsiadła do samochodu, trzasnęła drzwiczkami. W prawej dłoni trzymała już kluczyki. Włączyła silnik i podgazowała go, bo zakrztusił się, jakby protestując przeciwko pogodzie.

Nagle dotarło do niej, że lewą dłoń ma zwiniętą w pięść. Widocznie zacisnęła ją, nie zdając sobie z tego sprawy. Zupełnie tego nie pamiętała.

W dłoni coś było.

Rozprostowała palce.

Parkingowa lampa rzucała przez zamazaną deszczem szybę dosyć światła, żeby dało się rozpoznać pognieciony zwitek.

Dziesięciodolarowy banknot. Wytarty i miękki ze starości.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem. To chyba te same dziesięć dolców, które dała żebrakowi.

Ale przecież dała forsę temu włóczędze, widziała, jak jego l paluchy zaciskają się na banknocie, gdy żebrak bełkotał wyrazy wdzięczności.

Zdumiona spojrzała przez boczne okno w stronę chińskiej restauracji. Nędzarz zniknął.

Ogarnęła wzrokiem cały pasaż przed centrum handlowym. Nigdzie ani śladu niechlujnej postaci.

Opuściła wzrok na zmięty banknot.

Poczuła, że jej dobry nastrój znika. Ogarnął ją lęk.

Czego miałaby się bać? A jednak się bała. Instynkt gliny.

10