Nagle jakby wyszła z transu, przeniosła wzrok z koperty na Harry’ego i jej głos stwardniał:
– No dobra, po świecie pęta się mnóstwo szumowin, psychopatów, czy jak ich chcesz nazywać. Do czego zmierzasz?
Przełknął kęs.
– Więc przypuśćmy, że zwyczajny glina, wykonując swoje codzienne obowiązki, natknie się na psychopatę, który jest gorszy od innych mętów społecznych, nieporównanie gorszy.
Connie podeszła do lodówki i wyjęła kolejne piwo.
– Gorszy? Pod jakim względem?
– Ten facet ma…
– Co?
– On ma… pewien dar.
– Jaki dar? Czy to godzina zagadek? Wyduś to wreszcie, Harry.
Poruszył palcem cztery ołowiane naboje. Zagrzechotały na laminatowej okleinie, a dźwięk ten zdawał się odbijać echem w nieskończoności.
– Harry?
Musiał jej w końcu wyjawić ukutą przez siebie teorię, ale niesporo mu było zacząć. To, co powie, bez wątpienia raz na zawsze zniweczy w oczach Connie jego wizerunek Statuy Spokoju.
Pociągnął łyk piwa. Zaczerpnął głęboko powietrza, jak przed skokiem w zimną wodę.
– Przypuśćmy, że mamy do czynienia z socjopatą i psychopatą o paranormalnych możliwościach, tak wielkich, że walka z nim to jak pojedynek z czołgiem. Mówię o możliwościach jego umysłu.
Patrzyła na niego z otwartymi ustami. Wsunęła palec w aluminiowy pierścień na puszce, ale jej nie otwierała. Wyglądała, jakby pozowała do obrazu.
Ciągnął dalej, zanim mogła mu przerwać:
– Nie chcę przez to powiedzieć, że umie opisać kartę wyciągniętą na chybił trafił z talii, wywróżyć, kto wygra następne mistrzostwa w baseballu, albo sprawić, by ołówek unosił się w powietrzu. Żadne takie drobiazgi. Może ten facet ma władzę, która pozwala mu materializować się z powietrza – i tak samo znikać. Może umie wywoływać pożar, palić się bez żadnej szkody dla siebie, może kule się go nie imają. Może potrafi przyczepić ci niewidzialną etykietkę, tak jak przyrodnik przyczepia jeleniowi elektroniczny mikronadajnik, żeby móc cię odnaleźć niezależnie od tego, dokąd i jak szybko uciekasz. Wiem, wiem, że to absurdalne, zwariowane, jakby się wdepnęło w film Spielberga, tylko bardziej ponury, skrzyżowanie Jamesa Camerona z Davidem Lynchem, ale to może być prawda.
Connie z niedowierzaniem pokręciła głową. Odstawiła nie otwartą puszkę piwa do lodówki mówiąc:
– Chyba powinnam dzisiaj poprzestać na dwóch.
Musiał ją jak najszybciej przekonać. Zdawał sobie sprawę, jak szybko uchodzi noc, jak szybko nadciąga świt.
Odwracając się od lodówki, dodała:
– Skąd wziąłby te niesłychane zdolności?
– Kto wie? Może mieszkał za długo pod linią wysokiego napięcia i pole magnetyczne spowodowało zmiany w jego mózgu. Może w dzieciństwie pił mleko ze zbyt dużą zawartością ołowiu albo zjadł za dużo jabłek, zatrutych jakimś środkiem chemicznym, może wprost nad jego domem jest dziura ozonowa, eksperymentują na nim przybysze z kosmosu, żeby dostarczyć “National Enquirer” materiału na dobry artykuł, zjadł za dużo baloników Mars, cholera jasna, nasłuchał się za dużo rapu! Skąd, do kurwy nędzy, mam to wiedzieć?
Wpatrywała się w niego. Przynajmniej nie miała już otwartych ust.
– Ty mówisz to na serio.
– Owszem.
– Wiem, bo zakląłeś pierwszy raz, odkąd razem pracujemy.
– O!… Najmocniej cię przepraszam.
– Jakżeby inaczej! – nawet w tych okolicznościach zdobyła się na cień sarkazmu. – Ale ten facet… to tylko uliczny łachmyta.
– Nie sądzę, żeby tak naprawdę wyglądał. Myślę, że może być, czym chce, wcielić się w dowolnie wybraną postać, bo ta postać to nie jest naprawdę on… to projekcja, coś, co my widzimy, bo on tak chce.
– Czy nie jest w takim razie duchem? I czy nie ustaliliśmy, że żadne z nas nie wierzy w duchy?
Chwycił ze stołu wymięty banknot.
– Jeżeli nie mam racji, jak w takim razie wytłumaczysz to?
– No dobrze, przyjmijmy, że masz rację… więc jak ty to wytłumaczysz?
– Telekinezą.
– Co to takiego?
– Zdolność przenoszenia przedmiotów w czasie i przestrzeni siłą umysłu.
– No to dlaczego nie widziałam, jak ten banknot nadlatuje i wpada mi do ręki?
– To nie tak się dzieje. Bardziej przypomina teleportację. Przedmiot przemieszcza się z jednego miejsca na drugie, bęc, nie przebywając fizycznie odległości od jednego punktu do drugiego.
Wyrzuciła ręce w górę w geście rozpaczy.
– Dalej nic nie chwytam!
Spojrzał na zegarek. Ósma trzydzieści osiem. Tik-tak, tik-tak…
Wiedział, że to, co mówi, przypomina fantastyczne hipotezy z programów o zagadkach natury lub brednie, z którymi ludzie dzwonią w czasie nocnych audycji radiowych. Wiedział jednak również, że ma rację, a przynajmniej krąży wokół prawdy, nawet jeśli nie dotarł do jej sedna.
– Słuchaj! – Chwycił osmaloną gazetę i potrząsał nią Connie przed nosem. – Jeszcze jej nie czytałem, ale masz, przerzuć, na pewno znajdziesz kilka nowych historyjek do tej swojej cholernej kolekcji dowodów, że żyjemy w nowym średniowieczu. – Rzucił gazetę, zapachniało dymem. – Zaraz, jakie to historie opowiadałaś mi ostatnio, przypadki, które wzięłaś z innych gazet, telewizji? Na pewno sobie parę przypomnę.
– Harry…
– Nie żebym chciał pamiętać. Wolałbym zapomnieć, uwierz mi. – Zaczął chodzić tam i z powrotem. – Na przykład ta o sędzim w Teksasie, który skazał jakiegoś gościa na trzydzieści pięć lat więzienia za kradzież puszki wołowiny. A w tym samym czasie w Los Angeles jacyś chuligani pobili rta ulicy faceta na śmierć, co zostało w całości sfilmowane przez reporterów, ale nikt nie chciał rozdmuchiwać sprawy i tropić zabójców, bo to pobicie było protestem przeciw niesprawiedliwości społecznej.
Podeszła do stołu, wyciągnęła krzesło i usiadła na nim okrakiem. Patrzyła z namysłem na nadpaloną gazetę i pozostałe przedmioty na stoliku.
Harry wciąż chodził i mówił z rosnącą zapalczywością:
– A co z tą kobietą, która namówiła swojego chłopaka, żeby zgwałcił jej jedenastoletnią córkę, bo sama nie mogła mieć czwartego dziecka, więc wykombinowała sobie, że wychowa bękarta swojej córeczki? Gdzie to było? W Wisconsin, tak? Czy w Ohio?
– W Michigan – powiedziała ponuro Connie.
– Była też historia o facecie, który obciął swojemu sześcioletniemu pasierbowi głowę maczetą…
– Pięcioletniemu. Chłopiec miał pięć lat.
– …i o bandzie nastolatków gdzieś tam, którzy zadali jakiejś kobiecie sto trzydzieści ran kłutych, żeby obrabować ją z paru nędznych dolarów…
– Boston – szepnęła.
– …aha, i ta perełka o ojcu, który pobił na śmierć sześciolatka, bo dzieciak nie umiał zapamiętać alfabetu dalej niż do litery G. Albo ta o kobiecie w Arkansas, Luizjanie czy Oklahomie, która doprawiła córce śniadanie tłuczonym szkłem, bo miała nadzieję, że jak dziecko się ciężko rozchoruje, jej mąż dostanie urlop z marynarki i pobędzie trochę w domu.
– To nie było w Arkansas. W Missisipi.
Harry zatrzymał się i przykucnął przed Connie. Zajrzał jej z bliska w oczy.
– Wierzysz w te wszystkie nieprawdopodobne historie, mimo że są nie do uwierzenia. Wiesz, że zdarzyły się naprawdę. Connie, mamy lata dziewięćdziesiąte. Babilon schyłku tysiąclecia, nowe średniowiecze, kiedy wszystko może się zdarzyć i najczęściej się zdarza. Dziś o rzeczach nie do pomyślenia nie tylko się myśli, ale sieje akceptuje. Cudom wiedzy towarzyszą akty barbarzyństwa, które u mało kogo wywołają uniesienie brwi. Na każde odkrycie naukowe przypadają tysiące ohydnych czynów, przykładów nienawiści i głupoty. Na każdego naukowca, szukającego lekarstwa na raka, mamy pięć tysięcy bandziorów, którzy bez namysłu rozwalą głowę staruszce dla kilku drobnych w jej torebce!