Connie, stropiona, odwróciła od niego wzrok. Podniosła ze stołu jeden z rozbitych pocisków. Marszcząc brwi, obracała go między palcami.
Harry, zdopingowany niesamowitą szybkością, z jaką mijały minuty na tarczy jego zegarka, uparcie przekonywał ją dalej:
– Więc skąd możemy wiedzieć, czy w jakimś laboratorium pewien gość nie odkrył sposobu na zwiększenie możliwości ludzkiego mózgu, zaktywizowanie utajonych zdolności, co do których zawsze podejrzewaliśmy, że w nas tkwią, lecz nigdy nie potrafiliśmy ich użyć? Może ten gość sam zrobił sobie zastrzyk. A może facet, którego szukamy, był obiektem eksperymentu, i kiedy zdał sobie sprawę, co z niego zrobili, zabił wszystkich w laboratorium, wszystkich, którzy o tym wiedzieli. Może wędruje sobie teraz po świecie, najgorszy cholerny żywy trup, jaki kiedykolwiek istniał!
Odłożyła zdeformowany nabój i spojrzała na Harry’ego. Miała piękne oczy.
– Ta teoria z eksperymentem naukowym nawet trzyma się kupy.
– Pewnie w rzeczywistości to jest coś całkiem innego, nic takiego, na co moglibyśmy wpaść od razu.
– Jeżeli ktoś taki istnieje, to jak można go powstrzymać?
– Nie jest Panem Bogiem. Niezależnie od swoich niezwykłych umiejętności jest człowiekiem – i w dodatku człowiekiem z poważnymi zaburzeniami emocjonalnymi. Na pewno ma jakieś słabe punkty.
Wciąż siedział w kucki przed jej krzesłem. Przyłożyła mu dłoń do policzka. Ten czuły gest go zaskoczył. Uśmiechnęła się.
– Masz cholernie bujną wyobraźnię, Harry Lyon.
– No, owszem, zawsze lubiłem bajki.
Znów ściągnęła brwi i cofnęła rękę, jakby speszona tym, że przyłapał ją w chwili rozczulenia.
– Nawet jeśli ma jakieś słabe punkty, to żeby go załatwić, musimy go najpierw znaleźć. Jak wyśledzimy tego Tiktaka?
– Tiktaka?
– Nie wiemy, jak się nazywa naprawdę, więc na razie Tiktak jest równie dobry jak każdy inny.
Tiktak. Wymarzone imię dla złego stwora z bajek. Titelitury, Czerwony Ettin, pan Mniam Mniam – i Tiktak.
– Niech będzie. – Harry wyprostował się i znów zaczął spacerować. – Tiktak.
– Jak go znaleźć?
– Nie jestem pewien. Ale wiem, od czego zacząć. Od wizyty w kostnicy Laguna Beach.
Wzdrygnęła się.
– Ordegard?
– Tak. Chcę przeczytać raport z sekcji, jeżeli jest już gotowy, i ewentualnie pogadać z koronerem. Chcę się dowiedzieć, czy może odkryli coś dziwnego.
– Dziwnego? Na przykład?
– Niech mnie diabli, jeśli wiem. Cokolwiek odbiegającego od normy.
– Ale Ordegard nie żyje. Nie był tylko… projekcją. Był prawdziwy, a teraz nie żyje. Nie może być Tiktakiem.
Niezliczone baśnie, legendy, mity i powieści fantastyczne pozostawiły Harry’emu wielki zapas pomysłowych teorii, z których mógł czerpać pełną garścią.
– Może Tiktak umie zawładnąć innymi ludźmi, opanować ich mózg, kontrolować ciało, używać jak manekinów, a potem się ich pozbywać, gdy mu przyjdzie ochota, albo opuszczać, gdy umierają. Opanował Ordegarda, potem przeniósł się do mózgu włóczęgi, który teraz może nie żyje, naprawdę nie żyje, jego kości poniewierają się w zgliszczach mojego mieszkania, a Tiktak następnym razem pojawi się w innym wcieleniu.
– Opętanie przez złego ducha?
– Coś w tym rodzaju.
– Zaczynani mieć pietra.
– Dopiero teraz? Nie ma co, twarda z ciebie sztuka! Słuchaj, Connie, tuż przed zdemolowaniem mojego mieszkania Tiktak powiedział coś takiego… “Myślisz, że możesz zastrzelić, kogo ci się podoba, i sprawa załatwiona, ale zastrzelenie mnie niczego nie załatwi”. – Harry poklepał rękojeść rewolweru w kaburze pod pachą. – Kogo dzisiaj zastrzeliłem? Ordegarda. A Tiktak mówi mi potem, że to nic nie załatwia. Więc chcę się dowiedzieć, czy w zwłokach Ordegarda nie ma czegoś dziwnego.
Po Connie widać było zdumienie, lecz nie niedowierzanie. Zaczynała rozumieć.
– Chcesz sprawdzić, czy Tiktak nie zostawił na nim jakichś śladów.
– Właśnie.
– A jakie to mają być ślady?
– Cokolwiek nienormalnego.
– W rodzaju, że czaszka jest pusta, nie ma mózgu, tylko garść popiołu? A może ma mieć wypalone trzy szóstki na karku?
– Chciałbym znaleźć coś podobnego, ale śmiem wątpić, czy będzie to tak oczywiste.
Connie zaśmiała się krótko. Jej śmiech był nerwowy i nieco drżący.
– W porządku – wstała – jedźmy do kostnicy.
Harry miał nadzieję, że dowie się tego, co potrzeba, z rozmowy z koronerem i pobieżnej lektury raportu z sekcji, że nie będzie musiał oglądać zwłok. Nie chciał znów patrzeć na tę księżycowe bladą, okrągłą twarz.
14
Wielka kuchnia lecznicy “Pacific View” w Laguna Beach, cała w białych kafelkach i nierdzewnej stali, lśniła szpitalną czystością.
Jeśli zapędzą się tutaj jakieś szczury lub karaluchy – pomyślała Janet Marco – lepiej dla nich, żeby przeszły na dietę złożoną z proszku do szorowania, amoniaku i wosku.
Mimo zachowania antyseptyki w kuchni nie pachniało szpitalem. Aromat pieczonego indyka, ziołowego nadzienia i zrumienionych ziemniaków mieszał się z drożdżowo-cynamonową wonią słodkich bułeczek, jakie rano pieczono na śniadanie. Panowało tu przytulne ciepło, szczególnie miłe teraz, kiedy na dworze ochłodziło się po burzy.
Janet i Danny jedli obiad przy końcu drugiego stołu, w samym kącie. Nie wadzili nikomu i mieli stąd dobry widok na krzątający się personel.
Janet była zafascynowana funkcjonowaniem wielkiej kuchni, w której wszystko szło jak w zegarku. Pracownicy przykładali się do swoich zajęć i zdawali się zadowoleni, że mają pełne ręce roboty. Zazdrościła im. Chciałaby dostać pracę w “Pacific View”, w kuchni lub jakimkolwiek innym dziale. Nie wiedziała jednak, jakie są wymagane kwalifikacje. Poza tym wątpiła, czy pan Ishigura zatrudniłby kogoś, kto mieszka w samochodzie, myje się w publicznych toaletach i nie ma stałego adresu.
Lubiła patrzeć na kuchenny personel przy pracy, ale czasem ten widok okropnie ją przygnębiał.
Nie mogła jednak mieć o to pretensji do pana Ishigury, właściciela i dyrektora “Pacific View”, który w wieczory takie jak dzisiejszy stanowił istny dar niebios. Był człowiekiem oszczędnym i zarazem dobrego serca. Nie znosił marnotrawstwa ani myśli, że w tak zamożnym kraju ktoś mógłby chodzić głodny. Po każdym posiłku zostawało dosyć jedzenia dla kilkunastu osób, bo nie można było idealnie dostosować przepisów kulinarnych do liczby pacjentów i personelu. Te dodatkowe porcje pan Ishigura wydawał bezpłatnie bezdomnym.
Jedzenie było dobre, naprawdę dobre. “Pacific View” nie był pierwszym lepszym domem starców, lecz luksusowym sanatorium. Miał klasę. Ludzie, których tu przyjmowano, musieli być bogaci lub mieć bogatych krewnych.
Pan Ishigura nie rozgłaszał swej filantropijnej działalności i nie dla wszystkich jego drzwi były otwarte. Kiedy widział ludzi, którzy jego zdaniem wyglądali przyzwoicie, zapraszał ich na darmowe śniadania i obiady. Ponieważ dobierał ich starannie, można było jeść spokojnie, nie obawiając się towarzystwa alkoholików i narkomanów, którzy stołowali się w kuchniach prowadzonych przez kościoły i opiekę społeczną.
Janet korzystała z gościnności pana Ishigury rzadko i z umiarem. Pozwalała sobie bywać tutaj nie więcej niż dwa razy w tygodniu. O pozostałe śniadania i obiady sama mogła się zatroszczyć. Była dumna z każdego posiłku, na który zarobiła własnymi rękami.
W ten wtorkowy wieczór ona i Danny dzielili stół z trzema starszymi mężczyznami, sędziwą staruszką, która miała twarz pomarszczoną jak zgnieciona papierowa torebka, lecz ubrana była w wesoły kolorowy szalik i jaskrawoczerwony beret, oraz żałośnie brzydkim młodym mężczyzną o zdeformowanej twarzy. Wszyscy nosili nędzne ubrania i dawno się nie strzygli, ale wyglądali dosyć czysto. Janet nie odzywała się do nikogo, choć miała na to wielką ochotę. Już tak dawno nie rozmawiała z nikim oprócz Danny’ego, że nie miała odwagi nawiązać towarzyskiej pogawędki.