Harry wyraźnie podzielał jej myśli. Wahał się o ułamek sekundy krócej niż ona i pierwszy postawił nogę na drabince.
Nie miała mu za złe, że poszedł przodem, bo nie wynikało to z troski o słabą kobietę. Przy poprzednich drzwiach prowadziła ona, więc teraz kolej na niego. Dzielili się sprawiedliwie niebezpiecznymi zadaniami i między innymi dlatego mimo różnicy charakterów tworzyli dobry zespół.
Serce waliło jej jak młotem, żołądek ściskał się boleśnie, ale rzecz jasna wolałaby iść pierwsza. Spacer po solidnym moście nigdy nie dawał tyle emocji co przechadzka po linie.
Teraz i ona wspinała się po drabince. Harry na samej górze zatrzymał się na króciutką chwilę i zniknął w mrocznym otworze. Nie zagrzmiał żaden strzał, budynkiem nie zatrzęsła w posadach następna eksplozja, więc Connie też weszła na strych.
Harry odsunął się poza zasięg szarawego światła, które wpadało przez otwór. Przykucnął metr dalej, przy zwłokach nagiej kobiety.
Spojrzał uważniej i zorientował się, że to nie zwłoki, ale manekin o wiecznie otwartych zakurzonych oczach i zastygłym uśmiechu, który robił upiorne wrażenie. Gipsowa, bezwłosa głowa była w jednym miejscu pomarszczona od wilgoci.
Ciemność na strychu tu i ówdzie przeszywały blade smugi światła, wpadające przez niewidoczne wywietrzniki w okapie dachu i wentylatory z osłoniętymi siatką wiatrakami w ścianach szczytowych. Wyłaniały z mroku krokwie spadzistego dachu obwieszone festonami pajęczyn. Na środku było dosyć miejsca, by wysoki mężczyzna mógł się swobodnie wyprostować, choć bliżej bocznych ścian musiałby kucać. Wszędzie kładły się plamy cienia, a sterty drewnianych skrzyń oferowały wiele kryjówek.
Connie odniosła wrażenie, że zebrali się tutaj wyznawcy jakiegoś tajnego kultu, by odprawić czarną mszę. Całe przestronne poddasze zapełniały słabo widoczne sylwetki mężczyzn i kobiet, niektóre oświetlone z boku, inne z tyłu, ledwo majaczące w półmroku, stojące, oparte o coś lub leżące, wszystkie ciche i nieporuszone.
Manekiny. Connie czując na sobie ich puste spojrzenia dostała gęsiej skórki.
Jedna z wlepiających w nią wzrok postaci mogła być nie z gipsu, lecz z krwi i kości.
6
W podniebnej reducie manekinów czas jakby stanął w miejscu. Czuć tu było wilgocią, kurzem, zżółkłymi ze starości gazetami, przegniłą tekturą i pleśnią, która wyrosła w ciemnym kącie i zginie z nadejściem lata. Gipsowe figury patrzyły nieruchomo, ich piersi nie poruszał oddech.
Harry próbował odgrzebać w pamięci nazwę firmy mieszczącej się w tym samym budynku co restauracja, ale nie mógł sobie uświadomić, do kogo należą manekiny.
Z odległego krańca długiego poddasza dobiegło wściekłe walenie metalu o metal. Zbrodniarz najwidoczniej próbował wyłamać duży wentylator w ścianie szczytowej i zaryzykować skok w dół.
Spłoszone nietoperze sfrunęły z krokwi i śmigały tam i z powrotem przez długą mansardę, pragnąc uciec od niebezpieczeństwa. Niechętnie opuszczały swojski półmrok i mrużyły oczy w smugach światła. Ich wysokie piski były tak przenikliwe, że dawały się wyraźnie słyszeć ponad rosnącym zawodzeniem syren. Kilka nietoperzy niemal musnęło Harry’ego, który wzdrygnął się z odrazy, słysząc łopot ich błoniastych skrzydeł i świst, z jakim przecinały powietrze.
Korciło go niepomiernie, żeby poczekać na pomoc.
Łomot przybrał na sile.
Metal zazgrzytał, jakby wentylator był wyjmowany ze ściany.
Zabrakło im odwagi na dalsze czekanie.
Harry, wciąż przygięty do ziemi, zaczął się skradać między stertami pudeł. Connie ruszyła w przeciwnym kierunku. Wezmą zbrodniarza w dwa ognie. Harry przysunął się do ściany tak blisko, jak pozwalał ukośny sufit, i zwrócił w stronę, skąd dobiegał łomot.
Tłum manekinów trwał w zastygłych pozach. Gładkie, krągłe kończyny zdawały się pochłaniać światło, które wpadało przez wąskie wywietrzniki; tam, gdzie nie okrywał ich cień, lśniły nienaturalnym alabastrowym blaskiem.
Walenie ustało. Nie usłyszeli brzęku czy innego odgłosu świadczącego, że wentylator został wyrwany ze ściany.
Harry znieruchomiał. Czekał. Słyszał tylko wyjące z sąsiedniej przecznicy syreny i piski śmigających obok nietoperzy.
Ruszył powolutku, ostrożnie. Dziesięć metrów dalej, na końcu pachnącego stęchlizną przejścia, gdzieś z lewej strony sączyło się słabe światło. Pewnie padało z dużego wentylatora, z którym mocował się szaleniec. Widać dotychczas bez powodzenia. Gdyby udało mu się wyrwać wentylator z ramy, ten koniec strychu rozjaśniłyby promienie słońca.
Na ulicy syreny milkły jedna po drugiej. W sumie sześć.
Harry zauważył w mrocznej niszy pod okapem dachu wepchnięte między dwie krokwie mnóstwo odciętych kończyn, lśniących w smudze załamanego tęczowo światła. Wzdrygnął się i omal nie krzyknął. Przedramiona ucięte przy łokciu. Dłonie amputowane na wysokości przegubu. Rozcapierzone palce sięgały w jego stronę, jakby wzywając pomocy, zastygłe w błagalnym geście. Zszokowany wciągnął głęboko powietrze, lecz w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że makabryczna kolekcja była tylko kostnicą części manekinów.
Sunął dalej. Od końca wąskiego przejścia dzieliły go trzy metry. Słyszał wyraźnie ciche, lecz zdradzające jego obecność szuranie butów na zakurzonych deskach. Nietoperze uspokoiły się, syreny też umilkły. Z ulicy dobiegło kilka okrzyków i trzaski towarzyszące transmisji z policyjnego radia, lecz dźwięki były dalekie i nierealne, jakby należały do snu, z którego dopiero co się przebudził lub który właśnie zaczynał śnić. Przystawał co parę kroków, nasłuchując, czy szaleniec nie zdradzi się jakimś hałasem, ale wokół panowała cisza.
Harry dotarł do końca przejścia i ponownie się zatrzymał. Wentylator, w który przed chwilą łomotał zbrodniarz, musiał być za ostatnią stertą pudeł.
Harry zamarł i próbował złowić uchem szmer oddechu. Nic.
Wychylił się zza pudeł i zajrzał w wolną przestrzeń. Szaleńca nie było.
Pokiereszowany wentylator wciąż tkwił na swoim miejscu. Dobywał się z niego lekki powiew i cienkie, nierówne smugi światła, tworzące pasiasty wzór na podłodze, gdzie na dywanie kurzu widniały odciski stóp.
Harry dostrzegł jakiś ruch pod przeciwną ścianą poddasza i palec zesztywniał mu na spuście. Zza pudeł po tamtej stronie mansardy wyjrzała Connie.
Gapili się na siebie przez szerokość strychu.
Zbrodniarz obszedł ich i wymknął się do tyłu.
Mimo iż Connie prawie nie było widać w mroku, Harry znał ją na tyle dobrze, że mógł bezbłędnie wyczytać z ruchu jej warg, co sobie mruczy pod nosem: “O żeż kurwa mać!”
Wylazła spod okapu i przekradła się przez otwartą przestrzeń na stronę Harry’ego, obserwując bacznie przejścia między rzędami skrzyń i manekinów.
Harry ruszył jej naprzeciw, wytężając wzrok, by dojrzeć coś w mrocznych ścieżkach między rupieciami po swojej stronie. Obszerne zagracone poddasze tworzyło istny labirynt. I ukrywał się w nim potwór nie gorszy od Minotaura.
Z jakiegoś zakamarka strychu dobiegł znajomy głos:
All Shook Up! I Feel So Bad! Steamroller Blues!
Harry z całej siły zacisnął powieki. Pożałował, że nie jest gdzie indziej. Na przykład w królestwie dwunastu tańczących księżniczek. Podziemny zamek pełny świateł, drzewa o liściach ze srebra, złota lub diamentów, zaczarowana sala balowa i upojna muzyka… Tak, to by mu odpowiadało. Ta bajka braci Grimm należała do mniej krwawych. Żaden jej bohater nie zostawał zjedzony żywcem lub rozszarpany na ćwierci przez jakiegoś okrutnego smoka.
– Surrender - poddaj się! – tym razem był to głos Connie.
Harry otworzył oczy. Co tej dziewczynie strzeliło do głowy? Mogła zdradzić ich kryjówkę. Co prawda sam nie potrafił zlokalizować mordercy, słuchając, skąd dobiega głos; strych miał dziwną akustykę, która działała na korzyść zarówno ich, jak i obłąkańca. Mimo to lepiej było się nie odzywać.