Neil Gaiman
M Jak Magia
Przełożyła Paulina Braiter
Tytuł oryginału: M is for Magic
Copyright © 2007 by Neil Gaiman
Opowiadanie historii dzieciom
przypomina wożenie drew do lasu.
Książkę tę dedykuję wszystkim drwom.
Wstęp
Kiedy byłem młody, czyli – tak mi się przynajmniej wydaje – całkiem niedawno, uwielbiałem zbiory opowiadań. Opowiadanie dawało się przeczytać od początku do końca akurat w czasie, którym dysponowałem – w trakcie długiej przerwy, popołudniowej sjesty czy w pociągu. Zaczynało się, rozkręcało i porywało mnie w nowy świat, po czym dostarczało bezpiecznie z powrotem do szkoły czy domu pół godziny później.
Opowiadania, które przeczytamy w odpowiednim wieku, towarzyszą nam już zawsze. Możemy zapomnieć, kto je napisał i jaki nosiły tytuł. Czasami zapominamy nawet, co się w nich działo. Ale jeśli opowiadanie nas poruszy, to pozostaje z nami, ukryte w zakamarkach naszego umysłu, które my sami rzadko odwiedzamy.
Opowiadania grozy trzymają się nas najmocniej. Jeśli podczas lektury przebiega nam po plecach dreszcz, a po jej skończeniu odkrywamy, że powoli zamykamy książkę w obawie, by niczego nie spłoszyć, i odsuwamy się ostrożnie, to znaczy, że zostanie z nami po kres czasu. Kiedy miałem dziewięć lat, czytałem historię, która kończyła się obrazem pokoju pokrytego ślimakami. Mam wrażenie, że to były ślimaki ludożercy i pełzły powoli w czyjąś stronę, by go pożreć. Gdy teraz to wspominam, czuję ten sam dreszcz, jak wówczas, kiedy czytałem tę historię po raz pierwszy.
Fantasy wnika nam w kości. Czasami mijam pewien zakręt, z którego widać wieś położoną na łagodnych pagórkach, dalej za nimi wyższe, skaliste szare wzgórza, a w oddali góry i mgłę. Za każdym razem widok ten przywodzi mi na myśl Władcę Pierścieni. Książka ta tkwi gdzieś we mnie i ów obraz ją przywołuje.
A science fiction (choć, niestety, w tym zbiorze nie ma jej zbyt wiele) unosi nas między gwiazdy, w inne czasy, inne umysły. Nie ma to jak krótka wizyta w głowie obcego, by nam przypomnieć, jak niewiele różni nas od innych ludzi.
Opowiadania to niewielkie okienka do innych światów, innych umysłów i snów. To podróże, które pozwalają odwiedzić drugi koniec wszechświata i zdążyć wrócić na kolację.
Ja sam już od niemal ćwierć wieku pisuję opowiadania. Z początku stanowiły świetną metodę nauki pisarskiego rzemiosła. Młodym pisarzom najtrudniej przychodzi skończyć to, co zaczęli, i właśnie dzięki opowiadaniom nauczyłem się to robić. Dziś większość rzeczy, które piszę, jest raczej długa – długie komiksy, długie książki, długie filmy – zatem krótki tekst, coś co można skończyć w parę dni czy tydzień, to czysta frajda.
Moi ulubieni autorzy opowiadań z dzieciństwa pozostali w większości do dziś moimi ulubionymi autorami. To pisarze tacy, jak Saki, Harlan Ellison, John Collier czy Ray Bradbury, sztukmistrze i magicy, potrafiący za pomocą zaledwie dwudziestu sześciu liter i kilku znaków przestankowych rozbawić nas i złamać nam serce. A wszystko na zaledwie kilku stronicach.
Zbiory opowiadań mają jeszcze jedną zaletę: nie wszystkie zgromadzone w nich teksty muszą się nam podobać. Jeśli trafimy na jakiś, który nam nie odpowiada, wiemy, że wkrótce zacznie się następny.
W zebranych tu opowiadaniach spotkacie twardego detektywa ze świata dziecięcych bajek i grupę ludzi, którzy lubią jadać najróżniejsze rzeczy, znajdziecie też wiersz o tym, jak się zachować, gdy traficie do magicznego świata, i historię o chłopcu, który spotyka pod mostem trolla i dobija z nim targu. Jest tu także opowieść, która stanie się częścią mojej następnej książki dla dzieci, Księgi cmentarnej, o chłopcu, który mieszka na cmentarzu, wychowywany przez umarłych, a także opowiadanie, które napisałem w młodości, zatytułowane Jak sprzedać Most Pontyjski, historia fantasy zainspirowana przez autentycznego człowieka, „Hrabiego" Victora Lustiga, który naprawdę sprzedał wieżę Eiffla, mniej więcej w taki właśnie sposób (po czym kilka lat później zmarł w więzieniu Alcatraz). Jest tu kilka nieco strasznych historii, kilka innych raczej zabawnych, a także parę nienależących do żadnej z tych kategorii. Mam jednak nadzieję, że i tak się wam spodobają.
Gdy byłem chłopcem, Ray Bradbury wybrał ze swoich wcześniejszych zbiorów opowiadania, które, jak uznał, przypadną do gustu młodszym czytelnikom i wydał je w książkach R jak rakieta i K jak kosmos. Skoro zdecydowałem się na to samo, spytałem Raya, czy miałby coś przeciw temu, bym zatytułował ten zbiór M jak magia. (Nie miał).
M naprawdę jest jak magia, podobnie jak wszystkie litery, jeśli złoży się je razem jak należy. Można z nich tworzyć magię i sny. A także, mam nadzieję, kilka niespodzianek…
Neil Gaiman
Sierpień 2006
Sprawa dwudziestu czterech kosów
Siedziałem w moim biurze, pociągając ze szklaneczki żytniówkę i bezmyślnie czyszcząc automat. Na zewnątrz lał deszcz, jak przez większość czasu w naszym pięknym mieście, choć oczywiście biuro promocji turystyki twierdzi inaczej. Co prawda nie obchodziło mnie to; nie pracuję w biurze promocji turystyki, jestem prywatnym detektywem, i to jednym z najlepszych, choć na oko w życiu byście tego nie powiedzieli. W biurze wszystko się sypało, od dawna nie płaciłem komornego i nawet bimber się kończył.
Ciężkie czasy i tyle.
A do tego wszystkiego jedyny klient, jaki zgłosił się w tym tygodniu, nie zjawił się na rogu, gdzie czekałem na niego pół dnia. Mówił, że to będzie wielka sprawa, ale już nigdy się nie dowiem jaka. Zamiast u mnie, zameldował się w kostnicy.
Kiedy zatem weszła do mnie ta damulka, byłem pewien, że moje szczęście w końcu się odmieniło.
– Co sprzedajesz, paniusiu?
Posłała mi spojrzenie, które podnieciłoby nawet dynię i od którego serce zerwało mi się do olimpijskiego sprintu. Miała długie jasne włosy i figurę, na widok której Tomasz z Akwinu zapomniałby o swych ślubach. Ja w każdym razie zapomniałem o moich: nigdy nie przyjmować zleceń od kobitek.
– Co by pan powiedział na trochę zielonych? – spytała zmysłowym głosem, od razu przechodząc do rzeczy.
– Mów dalej, siostro.
Nie chciałem, żeby się zorientowała jak bardzo potrzebuję gotówki, toteż uniosłem dłoń do ust. Lepiej, by klienci nie widzieli, jak się ślinisz.
Otworzyła torebkę i wyciągnęła zdjęcie, błyszczącą odbitkę osiem na dziesięć.
– Poznaje pan tego człowieka?
– W moim biznesie zna się różnych ludzi.
– Jasne. On nie żyje.
– To też wiem, skarbie. Stare wieści. To był wypadek.
Spojrzała na mnie wzrokiem tak zimnym, że można by rozbić go na kostki i wrzucić do koktajlu.
– Śmierć mojego brata nie była wypadkiem.
Uniosłem brwi – w moim biznesie przydają się różne dziwne umiejętności.
– Twojego brata? – Zabawne, nie wyglądała na lalę, która mogłaby mieć brata.
– Jestem Jill Dumpty.
– Humpty Dumpty był twoim bratem?
– I nie spadł sam z tego muru, panie Paluch. Zepchnięto go.
Dumpty maczał palce w większości mętnych interesów w tym mieście. Bez trudu potrafiłbym wymienić pięciu gości, którzy woleliby widzieć go martwym niż żywym.
No, bez większego trudu.
– Rozmawiałaś o tym z glinami?
– Nie, żołnierze Króla nie chcą mieć nic wspólnego z jego śmiercią. Mówią, że po upadku starali się go zebrać w jedną całość.