Odchyliłem się na krześle.
– O co ci zatem chodzi? Gdzie tu moje miejsce?
– Chcę, żeby znalazł pan zabójcę, panie Paluch. Chcę, by stanął przed sądem, chcę, by usmażył się jak jajecznica. Och, i jeszcze jeden drobiazg – dodała lekkim tonem. – Humpty przed śmiercią zabrał z domu małą brązową kopertę ze zdjęciami, które miał mi wysłać, medycznymi zdjęciami. Jestem pielęgniarką, robię dyplom. Są mi potrzebne do egzaminu.
Przyjrzałem się bliżej swoim paznokciom, po czym uniosłem wzrok ku jej twarzy, po drodze oceniając talię i parę przyjemnych krągłości. Niezła była, choć jej mały nosek odrobinę błyszczał.
– Biorę tę sprawę. Siedemdziesiąt pięć dziennie i dwie setki premii, jeśli coś znajdę.
Uśmiechnęła się. Żołądek ścisnął mi się i wystartował na orbitę.
– Dostanie pan dodatkowe dwieście, jeśli dostarczy mi pan zdjęcia. Bardzo mi na nich zależy. Naprawdę chcę zostać pielęgniarką. – Rzuciła na biurko trzy pięćdziesiątki.
Pozwoliłem, by na mych męskich ustach zatańczył ironiczny uśmieszek.
– Hej, siostro, może dasz się zaprosić na obiad? Właśnie zarobiłem trochę grosza.
Mimowolnie zadrżała z podniecenia i wymamrotała coś o tym, że zawsze miała pociąg do karłów, więc wiedziałem, że dobrze trafiłem. Potem obdarzyła mnie krzywym uśmiechem, od którego zgłupiałby nawet Albert Einstein.
– Najpierw proszę znaleźć mordercę mojego brata, panie Paluch. I moje zdjęcia. Potem możemy się zabawić.
Zamknęła za sobą drzwi. Być może wciąż padał deszcz, ale jakoś tego nie zauważyłem.
Istnieją miejsca w tym mieście, o których nie wspomina biuro promocji turystyki. To miejsca, gdzie policjanci poruszają się trójkami, jeśli w ogóle się tam zjawią. W mojej pracy człowiek musi odwiedzać je częściej niż to zdrowe. Najzdrowiej nie bywać tam nigdy.
Czekał na mnie przed barem Luigiego. Podszedłem go od tyłu; moje buty na gumowych podeszwach stąpały bezszelestnie po lśniącym, mokrym chodniku.
– Cześć, Elek.
Podskoczył i obrócił się gwałtownie, a ja odkryłem, że spoglądam wprost w lufę czterdziestki piątki.
– A, to ty Paluch. – Szybko schował broń. – Nie nazywaj mnie tak. Dla ciebie jestem Bernie Melek, kurduplu, i lepiej o tym nie zapominaj.
– Elemelek bardziej mi się podoba, Elek. Kto zabił Humpty'ego Dumptyego?
Elek był dość osobliwym ptakiem, ale w moim zawodzie wybredność nie popłaca. Nie miałem lepszego kontaktu w podziemiu.
– Pokaż mi kolor swojej forsy.
Zademonstrowałem mu pięćdziesiątkę.
– Do diabła – mruknął. – Jest zielona. Czemu nie mogliby dla odmiany zrobić partii liliowej albo marengo? – Mimo wszystko przyjął banknot. – Wiem tylko, że Tłuścioch maczał palce we wszystkim. Nie ma w tym mieście placka, którego by nie skosztował.
– I co?
– Jeden z tych placków nadziano dwudziestoma czterema kosami.
– Że co?
– Mam ci to narysować? Bo… uggh. – Skulił się i runął na chodnik. Z pleców sterczał mu bełt strzały. Elemelek już nigdy nie zaśpiewa.
Sierżant Robin pochylił się i spojrzał z góry na ciało, a potem, także z góry, na mnie.
– A niech mnie dunder świśnie – rzekł – jeśli to nie Tomcio Paluch we własnej osobie.
– Nie zabiłem Elemelka, sierżancie.
– I przypuszczam, że anonimowy telefon, który odebraliśmy na komisariacie, informujący, że jeszcze dzisiaj zamierzasz załatwić świętej pamięci pana Melka, to zwykła podpucha?
– Jeśli go zabiłem, gdzie są moje strzały? – Otworzyłem paczkę gumy i zacząłem żuć. – Ktoś mnie wrabia.
Sierżant pyknął z fajeczki z pianki morskiej, potem odłożył ją i zamyślony zagrał na swym oboju kilka taktów z uwertury do „Wilhelma Tella".
– Może tak, może nie. Ale wciąż jesteś podejrzany. Nie wyjeżdżaj z miasta. I, Paluch…
– Tak?
– Śmierć Dumpty'ego to był wypadek. Tak stwierdził koroner, ja też tak mówię. Zostaw tę sprawę.
Zastanowiłem się chwilę, potem pomyślałem o pieniądzach i dziewczynie.
– Nic z tego, sierżancie.
Wzruszył ramionami.
– To twój pogrzeb. – Zabrzmiało to, jakby faktycznie się na niego zapowiadało.
Ogarnęło mnie dziwne przeczucie, że może ma rację.
– To nie twoja liga, Paluch, grasz teraz z dużymi chłopcami. A to bardzo niezdrowe.
Z tego co pamiętałem z czasów szkolnych, miał rację. Za każdym razem, kiedy grałem z dużymi chłopakami, bili mnie na kwaśne jabłko. Ale skąd – jakim cudem Robin o tym wiedział? I wtedy przypomniałem sobie coś jeszcze.
To właśnie Robin bił mnie najczęściej.
Uznałem, że czas na coś, co my, zawodowcy, nazywamy pracą u podstaw. Zacząłem dyskretnie rozpytywać się po mieście, ale nie dowiedziałem się o Dumptym niczego, czego nie wiedziałbym wcześniej.
Humpty Dumpty był prawdziwym śmierdzącym jajkiem. Pamiętam, kiedy pierwszy raz zjawił się w mieście – młody i bystry treser, organizujący pokazy sztuczek w wykonaniu trzech ślepych myszy. Bardzo szybko zszedł na złą drogę. Hazard, wódka, kobiety, ta sama stara śpiewka. Bystry dzieciak sądzi, że w Bajkowie złoto leży na ulicach, i nim się obejrzy, już jest za późno.
Dumpty zaczął od wymuszeń i kradzieży na małą skalę – jego tresowane dziki o ostrych kłach zaganiały ludzi na drzewa, a on zbierał porzucone rzeczy i sprzedawał na czarnym rynku. Potem przerzucił się na szantaż – najgorsze świństwo jakie istnieje. Wówczas to jedyny raz skrzyżowały się nasze drogi. Młody chłopak z towarzystwa – nazwijmy go pan Kotek – zatrudnił mnie, bym odzyskał kompromitujące zdjęcia, na których widać było, z kim leżał w łóżeczku. Zdobyłem je, ale nauczyłem się też, że niezdrowo jest wtrącać się do spraw Tłuściocha, a nigdy nie popełniam dwa razy tego błędu. Do diabła, w mojej profesji nie stać mnie na to, by nawet raz popełnić ten sam błąd.
Życie jest ciężkie. Pamiętam, jak w mieście zjawiła się dziewczynka z zapałkami… Ale nie, nie chcecie słuchać o moich problemach. Jeśli jeszcze nie zginęliście, macie przecież własne.
W archiwum gazety sprawdziłem wszystko, co mieli na temat śmierci Dumpty'ego. W jednej chwili siedział na murze, w drugiej leżał w kawałkach pod nim. Wszystkie konie Króla i wszyscy żołnierze zjawili się na miejscu w ciągu kilku minut, ale on potrzebował czegoś więcej niż pierwszej pomocy. Wezwano doktora Ojboli – kumpla Dumpty'ego z czasów pracy ze zwierzętami – choć nie wiem, co mógłby zdziałać doktorek, kiedy gość nie żyje.
Jedną chwileczkę – doktor Ojboli!
W moim zawodzie zdarza się czasem takie uczucie: dwie szare komórki zderzą się jak trzeba i po sekundzie masz już prawdziwy pożar mózgu.
Pamiętacie klienta, który się nie zjawił – tego, na którego czekałem cały dzień na rogu? Przypadkowa śmierć. Nie zadałem sobie trudu, by to sprawdzić – nie stać mnie na marnowanie czasu na klientów, którzy i tak nie zapłacą.
Wyglądało na to, że miałem trzy trupy. Nie jednego.
Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem na komisariat.
– Mówi Paluch – poinformowałem dyżurnego. – Połączcie mnie z sierżantem Robinem.
Usłyszałem trzask, a potem jego głos.
– Tu Robin.
– Mówi Paluch.
– Cześć, Tomciu. – Cały stary Robin. Już gdy byliśmy dziećmi naśmiewał się z mojego wzrostu. – W końcu doszedłeś do tego, że śmierć Dumptyego to wypadek?
– Nie, teraz prowadzę śledztwo w sprawie trzech śmierci. Tłuściocha, Berniego Melka i doktora Ojboli.
– Ojboli? Chirurga plastycznego? Zginął w wypadku.