Выбрать главу

Jej dolna warga zadrżała, moje serce także.

– Nie wydasz mnie chyba, prawda?

– Siostro, dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie wybaczam takich rzeczy.

Trzęsącą się ręką zaczęła rozpinać bluzkę.

– Może zdołamy jakoś dojść do porozumienia?

Pokręciłem głową.

– Przykro mi, wasza wysokość. Pani Paluchowa nauczyła swojego syna trzymać się z dala od arystokracji. Szkoda, ale tak to już jest.

Dla bezpieczeństwa odwróciłem wzrok, co okazało się pomyłką. Nim zdążyłbyś zagwizdać pobudkę, w jej dłoniach pokazał się maleńki damski pistolecik, celujący wprost we mnie. Spluwa nie była duża, ale wiedziałem, że ma dostatecznego kopa, by trwale wyłączyć mnie z gry.

Lalunia była mordercza.

– Proszę odłożyć broń, wasza wysokość.

Sierżant Robin wszedł przez drzwi sypialni, ściskając w potężnej jak szynka łapie policyjny rewolwer.

– Przepraszam, że cię podejrzewałem, Paluch – dodał sucho. – Choć w sumie to masz szczęście, niech mnie dunder świśnie. Kazałem cię śledzić i w efekcie podsłuchałem całą rozmowę.

– Cześć, sierżancie. Dzięki, że wpadłeś, ale to jeszcze nie wszystko. Zechcesz usiąść i posłuchać do końca?

Skinął głową i usiadł obok drzwi, jego broń nawet nie drgnęła.

Wstałem z łóżka i podszedłem do Królowej.

– Bo widzisz, laluniu, nie powiedziałem ci, kto miał fotki twojej operacji. Humpty Dumpty, kiedy go zabiłaś.

Między doskonałymi brwiami pojawiła się urocza zmarszczka.

– Nie rozumiem… Kazałam przeszukać ciało.

– Jasne, po wszystkim. Ale jako pierwsi na miejscu zjawili się żołnierze Króla. Gliny. I jeden z nich zabrał kopertę. Kiedy już wszystko by ucichło, szantaż znów by się zaczął, tyle że tym razem nie wiedziałabyś kogo zabić. I jestem ci winien przeprosiny. – Schyliłem się, by zawiązać sznurówkę.

– Czemu?

– Oskarżyłem cię o to, że dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie zrobiłaś tego. Ta strzała należała do chłopaka, który najlepiej w naszej szkole strzelał z łuku. Powinienem był od razu rozpoznać to charakterystyczne upierzenie. Czyż nie tak – dodałemo dwracając się do drzwi – Robinie „Hoodzie"?

Udając, że zawiązuję but, zebrałem z podłogi parę ciasteczek z dżemem Królowej. Teraz cisnąłem jedno w górę i celnym rzutem stłukłem jedyną żarówkę w pokoju.

Opóźniło to strzelaninę o zaledwie kilka sekund, ale kilka sekund wystarczyło mi w zupełności. I podczas gdy Królowa Kier i sierżant Robin „Hood" z entuzjazmem rozwalali się na drobne kawałki, ja się zmyłem.

W mojej profesji trzeba pilnować swojego szefa.

Chrupiąc ciasteczko, wyszedłem z pałacowych ogrodów na ulicę. Przystanąłem przy kuble ze śmieciami, próbując spalić brązową kopertę pełną zdjęć, którą wyciągnąłem z kieszeni Robina, kiedy go mijałem, ale deszcz padał tak mocno, że nie chciała się zająć ogniem.

Kiedy wróciłem do siebie, zadzwoniłem do biura promocji turystyki, żeby się poskarżyć. Powiedzieli, że deszcz jest potrzebny rolnikom, a ja odparłem, co mogą sobie z nim zrobić.

Oznajmili, że wszystkim jest ciężko.

A ja mruknąłem.

– No tak.

Trollowy most

Na początku lat sześćdziesiątych, gdy miałem trzy czy cztery lata, zlikwidowano większość torów kolejowych. Władze zmasakrowały wówczas całą sieć kolejową. Odtąd można było pojechać tylko do Londynu, a miasteczko, w którym mieszkałem, stało się końcem trasy.

Oto moje najwcześniejsze wyraźne wspomnienie: miałem półtora roku. Matka leżała w szpitalu i rodziła moją siostrę, a babcia zabrała mnie na spacer na most i uniosła, bym mógł oglądać przejeżdżający w dole pociąg, dyszący i dymiący niczym czarny, żelazny smok.

W ciągu następnych kilku lat wycofano ostatnie parowozy. Wraz z nimi zlikwidowano sieć torów, łączącą wioski z miastami, miasteczka z wsiami.

Nie wiedziałem, że pociągi mogą zniknąć. Gdy skończyłem siedem lat, przeszły do historii.

Mieszkaliśmy w starym domu na przedmieściach. Puste pola naprzeciwko leżały odłogiem. Często przełaziłem przez płot, kładłem się w cieniu niewielkiej kępy sitowia i czytałem książki albo też, gdy ogarniała mnie żądza przygody, badałem tereny opuszczonej posiadłości za polami. Był tam stary, zarośnięty, ozdobny staw, nad którym przerzucono niski drewniany mostek. W trakcie moich wypraw do ogrodów i lasów dworskich nigdy nie natknąłem się na żadnego strażnika bądź dozorcę. Nigdy też nie próbowałem wchodzić do samego domu. Wolałem nie kusić losu, a zresztą wierzyłem święcie, że wszystkie puste stare domy są nawiedzone.

Nie oznacza to, że byłem naiwny. Po prostu wierzyłem we wszystko co mroczne i niebezpieczne. Jeden z głównych artykułów mej dziecięcej wiary głosił, iż noc przynosi ze sobą duchy i wiedźmy, wygłodniałe, łopoczące płaszczami i odziane w czerń.

Na szczęście obowiązywała też zasada odwrotna. Dzień oznaczał bezpieczeństwo. Za dnia nic mi nie groziło.

Rytuał: ostatniego dnia letniego semestru w drodze ze szkoły zdejmowałem buty i skarpetki, i niosąc je w rękach, maszerowałem brukowaną kamieniami ścieżką na miękkich, różowych, bosych stopach. Podczas wakacji wkładałem buty wyłącznie pod przymusem, na co dzień napawając się wolnością od obuwia, dopóki we wrześniu nie rozpoczął się kolejny rok szkolny.

Gdy miałem siedem lat, odkryłem ścieżkę biegnącą przez las. Było właśnie lato, jasne i gorące. Tego dnia bardzo oddaliłem się od domu.

Zwiedzałem okolicę. Minąłem dwór, patrzący na mnie ślepymi, zabitymi deskami oczami okien. Przeszedłem przez posiadłość i przez nieznany mi las. Zsunąłem się po stromym zboczu i odkryłem, że stoję na zupełnie nieznanej cienistej ścieżce wśród gęstych drzew. Przenikające przez liście światło miało odcień zieleni i złota. Wydało mi się, że trafiłem do krainy czarów. Wzdłuż ścieżki biegł wąski strumyk, w którym roiło się od maleńkich przezroczystych krewetek. Łapałem je i patrzyłem, jak wiją się i szamocą na mych palcach. Potem wkładałem je do wody.

Ruszyłem naprzód ścieżką. Była idealnie prosta, porośnięta krótką trawą. Od czasu do czasu natrafiałem na wspaniałe kamienie: obłe bryłki stopionej skały, brązowe, fioletowe i czarne. Kiedy uniosło się je do światła, ich powierzchnia płonęła wszystkimi barwami tęczy. Przekonany, że muszą być niezwykle cenne, wypchałem nimi kieszenie.

Szedłem tak i szedłem cichym złocistozielonym korytarzem i nikogo nie widziałem.

Nie czułem głodu ani pragnienia, jedynie ciekawość, dokąd wiedzie ścieżka. Była idealnie prosta i absolutnie płaska. Sama ścieżka w ogóle się nie zmieniała, ale otaczający ją krajobraz owszem. Z początku szedłem dnem wąwozu; po obu stronach wznosiły się strome, porośnięte trawą ściany. Później ścieżka prowadziła górą. Idąc, widziałem kołyszące się w dole czubki drzew i dachy nielicznych odległych budynków. Moja ścieżka, wciąż płaska i prosta, przecinała wzgórza i doliny. W końcu w jednej z dolin ujrzałem most.

Zbudowano go z czerwonych cegieł. Tworzył wyniosły, zakrzywiony łuk nad ścieżką. Z boku dostrzegłem kamienne stopnie, wycięte w brzegu. U góry zamykała je mała, drewniana furtka.

Obecność jakiegokolwiek śladu istnienia istot ludzkich na mej ścieżce zdumiała mnie, bo od tej pory uwierzyłem już, iż jest ona czymś naturalnym, niczym wulkan. Teraz, wiedziony bardziej ciekawością niż czymkolwiek innym (ostatecznie przeszedłem już setki mil, albo tak przynajmniej sądziłem, i mogłem być absolutnie wszędzie), wspiąłem się po kamiennych schodach i przeszedłem przez furtkę.