– Dziękuję – rzekłem.
– Powodzenia – rzucił troll.
– Tak. Cóż, tobie także.
Troll uśmiechnął się do mnie moją twarzą.
Potem odwrócił się i ruszył w stronę, z której przyszedłem, w kierunku wioski i pustego domu, który opuściłem tego ranka. Idąc, gwizdał wesoło.
Od tego czasu żyję tu. Ukrywam się. Czekam. Jestem częścią mostu.
Obserwuję z cienia przechodzących ludzi, spacerujących z psami, rozmawiających, robiących rzeczy, jakie robią ludzie. Czasami ktoś zatrzyma się pod mym mostem. Przystanie, wysika się, uprawia seks. Obserwuję ich, lecz nic nie mówię. Oni zaś nigdy mnie nie widzą.
Fol rol de ol rol.
Zostanę tu w ciemności pod łukiem. Słyszę was, jak tupiecie po mym moście.
O tak, słyszę was.
Ale nie zamierzam wyjść.
Nie pytaj diabła
Nikt nie wiedział, skąd wzięła się zabawka, do jakiego pradziadka bądź dalekiej ciotki należała, nim trafiła do pokoju dziecięcego.
To była skrzynka, rzeźbiona i pokryta czerwoną i złotą farbą, niewątpliwie miła dla oka i, tak przynajmniej twierdzili dorośli, bardzo cenna – może nawet antyk. Niestety, zamek przerdzewiał i zatrzasnął się na amen, a klucz zaginął, toteż nikt nie mógł uwolnić diabła z jego pudełka. Niemniej jednak było to wspaniałe pudło: ciężkie, rzeźbione i złocone.
Dzieci nie bawiły się nim. Tkwiło na dnie starego, drewnianego kosza z zabawkami, dorównującego rozmiarami i wiekiem pirackiej skrzyni – tak przynajmniej uważały dzieci. Diabeł w pudełku leżał zagrzebany pod stosami lalek i kolejek, klaunów, papierowych gwiazdek i starych zestawów do magicznych sztuczek, okaleczonych marionetek o nieodwracalnie splątanych sznurkach, porzuconych strojów (strzępów starej ślubnej sukni obok czarnego jedwabnego cylindra, pokrytego warstwą brudu i czasu) i sztucznej biżuterii, połamanych obręczy, przykrywek i koników. Pod tym wszystkim spoczywało pudło diabła.
Dzieci nie bawiły się nim. Szeptały między sobą, samotne, w pokoju na strychu. W szare dni, gdy wiatr zawodził wokół domu, a deszcz bębnił o dachówki i spływał z okapów, opowiadały sobie historie o diable, choć nigdy go nie widziały. Jedno z nich twierdziło, że diabeł to zły czarownik zamknięty w pudełku za swe zbrodnie, zbyt okropne, by je opisywać. Ktoś inny (z pewnością jedna z dziewczynek) upierał się, że pudełko diabła to w rzeczywistości Puszka Pandory, w której umieszczono go jako strażnika, niepozwalającego, by złe rzeczy zamknięte w środku znów się wydostały. Dzieci, jeśli tylko mogły, w ogóle nie dotykały pudełka. Kiedy jednak, jak się to zdarzało od czasu do czasu, ktoś dorosły dostrzegał nieobecność poczciwego, starego diabła w pudełku, wyciągał go ze skrzyni i ustawiał na honorowym miejscu na kominku, dzieci zbierały się na odwagę i szybko ponownie ukrywały go w ciemności.
Dzieci nie bawiły się diabłem w pudełku. A kiedy dorosły i opuściły wielki dom, pokój na strychu został zamknięty i prawie zapomniany.
Prawie, lecz nie końca, albowiem każde z dzieci z osobna pamiętało, że kiedyś samotnie, w błękitnym blasku księżyca, na bosaka, powędrowało do pokoju dziecinnego. Przypominało to spacer lunatyczny – stopy bezszelestnie stąpające po drewnianych stopniach i wytartym dywanie. Każde z nich pamiętało, że otwiera skrzynię skarbów, grzebie wśród lalek i ubrań i wyciąga pudełko.
A potem dziecko dotykało zamka, wieko unosiło się powoli, niczym zachodzące słońce. Zaczynała grać muzyka i pojawiał się diabeł. Nie wyskakiwał nagle, nie tkwił na sprężynie. Wstawał powoli, z rozmysłem. Wynurzał się z pudełka, wzywał gestem dziecko, by się zbliżyło, i uśmiechał się.
I wówczas w blasku księżyca mówił im rzeczy, których nigdy nie mogły sobie przypomnieć, ale też nie zdołały zatrzeć ich w pamięci.
Najstarszy chłopiec zginął w Wielkiej Wojnie. Najmłodszy odziedziczył dom po śmierci rodziców. Wkrótce jednak zabrano mu go, bo pewnej nocy został znaleziony w piwnicy wśród szmat, parafiny i zapałek. Próbował spalić wielki dom aż do fundamentów. Zamknęli go w domu dla wariatów. Może wciąż jeszcze tam jest.
Pozostałe dzieci, niegdyś dziewczynki, obecnie kobiety, odmówiły, każda z osobna, powrotu do domu, w którym dorastały. Okna budynku zabito deskami. Drzwi zamknięto wielkimi żelaznymi kluczami.
Siostry odwiedzały go równie często, jak grób najstarszego brata i żałosną istotę, która niegdyś była ich najmłodszym bratem, czyli nigdy.
Minęły lata. Dziewczynki są już stare. W dawnym pokoju na poddaszu zagnieździły się sowy i nietoperze. Szczury budują gniazda wśród porzuconych zabawek. Zwierzęta spoglądają obojętnie na wyblakłe ryciny na ścianach i plamią resztki dywanu swymi odchodami.
Zaś głęboko wewnątrz skrzyni diabeł czeka z uśmiechem, kryjąc swe sekrety. Czeka na dzieci. Może tak czekać wiecznie.
Jak sprzedać Most Pontyjski
Tak się składa, że mój ulubiony Klub Złoczyńców jest jednocześnie najstarszy i wciąż najbardziej ekskluzywny w całych Siedmiu Światach. Założyła go, niemal siedemdziesiąt tysięcy lat temu, luźna grupa łotrów, kłamców, łapserdaków i oszustów. Ma wielu naśladowców w wielu miejscach (całkiem niedawno, zaledwie pięć wieków temu podobny klub powstał w Londynie), lecz żadna z kopii nie dorównuje oryginalnemu Klubowi Złoczyńców w mieście Zaginionej Karnadyny. Żaden nie ma podobnej atmosfery. Ani podobnie wyselekcjonowanego grona członków.
Bo zostać członkiem Klubu Złoczyńców z Zaginionej Karnadyny nie jest łatwo, oj nie. Zrozumiecie, jacy ludzie trafiają na listę klubu, gdy powiem, że na własne oczy widziałem, jak w jego wielu salach przechadzały się, zasiadały bądź posilały tak wybitne osobistości, jak Daraxius Lo (który sprzedał Kzemom żaboperza w dzień święty), Prottle (który sprzedał królewski pałac Vandarii królowi Vandarii) i samozwańczy lord Niff (ludzie powtarzają szeptem, że to on jako pierwszy wymyślił manewr z lisem, numer, który rozbił bank w Casino Grande). Byłem też nieraz świadkiem, jak złoczyńcom cieszącym się wszechświatową sławą odmawiano członkostwa, a nawet możliwości rozmowy na jego temat z sekretarzem – pewnego pamiętnego dnia na tylnych schodach minąłem słynnego finansistę, szefa mafii z Hy-Brasail oraz znanego premiera, wędrujących ku wyjściu z ponurymi minami, najwyraźniej uprzedzonych, że nie mają nawet co myśleć o powrocie. Nie, ludzie, którzy trafiają na listę członków Klubu Złoczyńców, to naprawdę elita. Z pewnością słyszeliście o nich wszystkich – oczywiście nie pod tymi imionami, lecz ich styl łatwo rozpoznać.
Ja sam zostałem członkiem dzięki błyskotliwemu przykładowi kreatywnych badań naukowych, czemuś, co zrewolucjonizowało sposób myślenia całej generacji. Szefostwo klubu doceniło moją wzgardę dla zwyczajowych metod i, jako rzekłem, kreatywne badania; kiedy jestem w tej części kosmosu, pamiętam zawsze, by wpaść na jeden wieczór, ucieszyć uszy błyskotliwą rozmową, napić się najlepszego klubowego wina i napawać obecnością mych moralnych pobratymców.
Był późny wieczór, ogień w palenisku już przygasał, a garść nas siedziała, sącząc jedno ze znakomitych ciemnych win spidireeńskich, w alkowie przy wielkiej sali.
– Oczywiście – mówił właśnie jeden z mych nowych przyjaciół – istnieją oszustwa, których żaden szanujący się złoczyńca nie tknie nawet kijem, są bowiem stare, pozbawione stylu i nudne. Choćby sprzedaż turyście Mostu Pontyjskiego.
– Tak samo jest z Kolumną Nelsona, Wieżą Eiffla czy Mostem Brooklyńskim na mojej ojczystej planecie – dodałem. – Żałosne numery, niegodne nawet wzmianki, mające równie wiele klasy jak gra w trzy karty w bocznej uliczce. Ale ma to też swoją dobrą stronę. Nikt, kto kiedykolwiek sprzedał Most Pontyjski, z pewnością nie zostałby członkiem tego klubu.