Uwolniwszy się z niezdarnego uścisku, Lisbeth opuściła lokal bez słowa. A później przestała pojawiać się w pracy i nie odpowiadała na telefony. Dla Armanskiego jej nieobecność była torturą. Nie miał z kim porozmawiać o swoich uczuciach i po raz pierwszy z przerażeniem odkrył, jak wielką władzę ma nad nim Lisbeth Salander.
WRÓCIŁA PO TRZECH tygodniach. Późnym styczniowym wieczorem, gdy Armanski siedział po godzinach nad bilansem rocznym, weszła do jego pokoju niepostrzeżenie niczym duch. Nagle dostrzegł ją w ciemności, nieopodal drzwi. Nie miał pojęcia, jak długo tam stała, przyglądając mu się badawczo.
– Napijesz się kawy? – zapytała. Przymknęła drzwi i podała mu plastikowy kubek z automatu w jadalni. Przyjął go w milczeniu, czując jednocześnie ulgę i obawę, gdy Lisbeth, zatrzasnąwszy drzwi stopą, usiadła w fotelu dla gości i spojrzała mu prosto w oczy. A po chwili zadała mu to zakazane pytanie w taki sposób, że nie potrafił ani zbyć go żartem, ani wymigać się w jakiś inny sposób.
– Dragan, masz na mnie ochotę?
Armanski siedział jak sparaliżowany, desperacko rozmyślając nad odpowiedzią. Najpierw, urażony, chciał zaprzeczyć. Później, spotkawszy jej spojrzenie, zrozumiał, że po raz pierwszy zadała mu osobiste pytanie. Uczyniła to z pełną powagą i każdą próbę zbycia jej żartem mogłaby odebrać jako afront. Chciała z nim porozmawiać. Zastanawiał się, jak długo zbierała się na odwagę, żeby go zapytać. Odłożył niespiesznie długopis i rozparł się wygodnie w fotelu. W końcu udało mu się rozluźnić.
– Dlaczego tak sądzisz? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Wnioskuję ze sposobu, w jaki na mnie patrzysz. I tych sytuacji, w których wyciągasz rękę, żeby mnie dotknąć, a później zatrzymujesz się w pół drogi.
Nagle uśmiechnął się do niej.
– Mam wrażenie, że gdybym tylko dotknął cię palcem, odgryzłabyś mi całą dłoń.
Nie odwzajemniła uśmiechu. Czekała.
– Lisbeth, jestem twoim szefem i nawet gdybyś wzbudzała moje zainteresowanie, nigdy bym tego nie wykorzystał.
W dalszym ciągu czekała.
– A tak między nami… owszem, bywały chwile, kiedy czułem, że mnie pociągasz. Zupełnie nie potrafię tego wyjaśnić, ale to fakt. Z jakiegoś dla mnie samego niewytłumaczalnego powodu bardzo, bardzo cię lubię. Ale nie jestem na ciebie napalony.
– To dobrze. Bo nic z tych rzeczy nigdy się nie zdarzy.
Armanski nagle wybuchnął śmiechem. Salander po raz pierwszy powiedziała mu coś osobistego, nawet jeżeli była to najbardziej przykra rzecz, jaką może usłyszeć mężczyzna. Szukał odpowiednich słów.
– Lisbeth, rozumiem, że nie interesuje cię facet po pięćdziesiątce…
– Nie interesuje mnie facet po pięćdziesiątce, który jest moim szefem.
Podniosła rękę.
– Poczekaj, pozwól mi dokończyć. Czasami zachowujesz się jak osioł i drażnisz swoim formalizmem, ale jesteś też atrakcyjnym mężczyzną i… ja czasami też czuję, że… Ale jesteś moim szefem, poznałam twoją żonę, chcę dalej u ciebie pracować i wdawanie się z tobą w jakieś osobiste układy byłoby najbardziej idiotycznym posunięciem.
Armanski siedział bez słowa, niemalże bojąc się oddychać.
– Nie jestem nieświadoma tego, co dla mnie zrobiłeś, i nie chcę być niewdzięczna. Naprawdę doceniam to, że przezwyciężyłeś własne uprzedzenia i dałeś mi szansę. Ale nie chcę cię w roli kochanka, nie jesteś też moim ojcem.
Umilkła. Po chwili Armanski westchnął bezradnie.
– No więc kim mam dla ciebie być?
– Chcę dalej dla ciebie pracować. Jeżeli tobie to odpowiada.
Skinął potakująco i odpowiedział tak szczerze, jak tylko mógł.
– Bardzo mi zależy na tym, żebyś dla mnie pracowała. Ale chciałbym też, żebyś darzyła mnie zaufaniem i czymś w rodzaju przyjaźni.
Teraz ona skinęła głową.
– Nie zachęcasz do zawierania przyjaźni – wyrzucił z siebie nagle.
Zachmurzyła się lekko, ale Armanski mówił niewzruszenie dalej.
– Zrozumiałem, że nie życzysz sobie wścibiania nosa w twoje sprawy, i postaram się tego nie robić. Ale czy masz coś przeciwko temu, że w dalszym ciągu będziesz mi się podobać?
Salander zastanawiała się dłuższą chwilę, a później wstała, obeszła stół i serdecznie uścisnęła Armanskiego. Mężczyzna był totalnie zaskoczony. Dopiero kiedy zwolniła uścisk, chwycił ją za rękę.
– Możemy zostać przyjaciółmi? – zapytał.
Ponownie skinęła głową.
To był jedyny raz, kiedy okazała mu czułość. Jedyny raz, kiedy w ogóle go dotknęła. Wspominał tę chwilę z tkliwością.
W dalszym ciągu, po czterech latach znajomości, nie wyjawiła mu prawie nic ze swojego prywatnego życia, nie opowiedziała o swojej rodzinie. Przy jakiejś okazji wykorzystał swoje umiejętności i przeprowadził prywatny WŚ na jej temat. Oprócz tego odbył długą rozmowę z adwokatem Palmgrenem i to, czego się dowiedział, nie zwiększyło niestety jego zaufania do Salander. Nigdy o tym nie mówił, nigdy nawet nie napomknął, że szperał w jej życiorysie. Ukrywając niepokój, zwiększył po prostu czujność.
ZANIM TEN OSOBLIWY wieczór dobiegł końca, Salander i Armanski doszli do następującego porozumienia: w przyszłości Lisbeth będzie otrzymywała zlecenia w zakresie researchu, ale jako wolny strzelec. Armanski gwarantował jej niewielką miesięczną pensję, niezależnie od tego, czy pracowała nad jakimś zadaniem, czy nie. Ostateczny dochód miał zależeć od zleceń. Dawał jej wolną rękę co do form pracy, ale Lisbeth zobowiązywała się, że nigdy nie uczyni niczego, co mogłoby przynieść wstyd albo narazić Milton Security na szwank.
To było praktyczne i korzystne dla wszystkich stron rozwiązanie. Tym samym Armanski zredukował uciążliwy oddział WŚ do jednego zatrudnionego na stałe pracownika, starszego pana, który wykonywał przyzwoite rutynowe badania i zajmował się głównie informacjami na temat kredytobiorców. Wszystkie pozostałe zawiłe i niepewne zlecenia przekazywał Salander i innym nielicznym freelancerom, za których w razie kłopotów – w praktyce działali na własną rękę – firma nie musiała ponosić odpowiedzialności. Ponieważ często korzystał z jej usług, zarabiała przyzwoite pieniądze. Mogłaby znacznie zwiększyć swoje dochody, ale pracowała tylko wtedy, kiedy miała ochotę, wyznając zasadę, że jeżeli się szefowi nie podoba, to zawsze może ją zwolnić.
Armanski zaakceptował ją taką, jaka jest, ale nie pozwalał na spotkania z klientami. Wyjątki od reguły należały do rzadkości, a dzisiejsza sprawa była, niestety, takim wyjątkiem.
LISBETH MIAŁA na sobie czarny t-shirt z podobizną ET o potężnych kłach, podpisaną I am also alien, czarną wystrzępioną spódnicę, czarną krótką kurtkę ze znoszonej skóry, pas nabity ćwiekami, toporne martensy i prążkowane czerwono-zielone podkolanówki. Twarz zdobił makijaż, którego skala kolorystyczna mogła świadczyć o daltonizmie dziewczyny. Innymi słowy: była wyjątkowo strojna.
Armanski westchnął i przeniósł wzrok na trzecią osobę w pokoju, tradycyjnie ubranego mężczyznę w okularach o grubych szkłach. Sześćdziesięcioośmioletni adwokat Dirch Frode nalegał na osobiste spotkanie ze współpracownikiem, który sporządził dla niego raport. Armanski próbował do tego nie dopuścić, wymawiając się a to przeziębieniem Salander, a to jej podróżą, a to nawałem pracy. Frode odpowiadał lekkomyślnie: nie szkodzi. Sprawa nie była nagła, mógł spokojnie poczekać nawet kilka dni. Armanski przeklinał siebie w duchu, ale w końcu nie miał innego wyjścia. Zaaranżował więc spotkanie i teraz adwokat Frode, mrużąc oczy, z nieukrywaną fascynacją przyglądał się Lisbeth, która świdrowała go wzrokiem niewyrażającym zbyt ciepłych uczuć.