Raport, jak zawsze napisany z naukową wręcz skrupulatnością, obfitował w przypisy, cytaty i dokładnie podane źródła. Pierwsze strony przedstawiały pochodzenie obiektu, wykształcenie i karierę finansową. Dopiero na stronie dwudziestej czwartej, pod śródtytułem, Salander zrzuciła bombę o wycieczkach do Tallina i uczyniła to w tym samym rzeczowym tonie, w którym wspomniała, że mężczyzna posiada dom w Sollentunie i prowadzi granatowe volvo. Wszystko potwierdziła dokumentami w obszernym załączniku, zawierającym między innymi fotografie trzynastolatki w towarzystwie obiektu, który wsuwa rękę pod jej sweterek. Zdjęcie zostało zrobione w hotelowym korytarzu w Tallinie. Oprócz tego w nieodgadniony sposób Lisbeth udało się dotrzeć do dziewczynki i przekonać ją do złożenia szczegółowego zeznania, które zarejestrowała na taśmie.
Raport Salander wywołał dokładnie taki chaos, jakiego Armanski starał się uniknąć. Najpierw musiał zażyć kilka przepisanych przez lekarza środków przeciwwrzodowych. Później wezwał zleceniodawcę na błyskawiczną, lecz ponurą rozmowę. W końcu – mimo zrozumiałej niechęci zleceniodawcy – natychmiast przekazał cały materiał policji, ryzykując tym samym wmieszanie Milton Security w aferę i wzajemne oskarżenia. Gdyby dokumentacja okazała się niewystarczająca albo mężczyznę uniewinniono, firma ryzykowała oskarżenie o zniesławienie. Skaranie boskie.
ALE TO NIE JEJ osobliwy brak emocji przeszkadzał mu najbardziej. Chodziło raczej o wizerunek firmy, o konserwatywną solidność. W tym kontekście Salander była równie wiarygodna jak koparka na targach żeglarskich.
Armanskiemu trudno się było pogodzić z faktem, że jego najlepszy researcher jest bladą, anorektycznie chudą i ostrzyżoną na jeżyka dziewczyną z kolczykami w nosie i brwiach. Na szyi miała wytatuowaną dwucentymetrową osę, a wokół lewego bicepsa i kostki – prosty szlaczek. Kiedy zakładała koszulkę na ramiączkach, można było zobaczyć, że również jedną z łopatek zdobił większy tatuaż przedstawiający smoka. Farbowała swoje naturalnie rude włosy na kruczoczarno. Wyglądała, jakby właśnie obudziła się po tygodniowych orgiach z grupą hardrockowców Nie cierpiała – o tym Armanski był przekonany – na jadłowstręt. Wręcz przeciwnie, pochłaniała wszystko, co było jadalne, choć głównie liche fast foody. Po prostu taka się urodziła: chuda i o delikatnych kształtach. Niewielkie dłonie, szczupłe kostki i ledwo zaznaczone pod ubraniami piersi potęgowały dziewczęcy wygląd. Skończywszy dwadzieścia cztery lata, wyglądała na czternaście. Miała szerokie usta, zgrabny nos i wysokie kości policzkowe, sugerujące orientalne korzenie. Poruszała się szybko jak pająk. Pracując przy komputerze, przebiegała palcami po klawiaturze w jakimś szalonym pędzie. Postura Lisbeth uniemożliwiała jej karierę modelki, ale odpowiednio umalowana twarz mogłaby zdobić niejeden plakat reklamowy. Spod warstwy pudru – czasami miała na ustach odrażającą czarną szminkę – spod tatuaży i kolczyków przezierało coś… hmmm… ekscytującego. W jakiś zupełnie niezrozumiały sposób.
Zadziwiał już sam fakt, że Lisbeth pracowała u Armanskiego. Nie należała do tej grupy kobiet, z którymi Armanski zazwyczaj nawiązywał kontakt, a jeszcze mniej do tej, którym proponował pracę.
Została zatrudniona w biurze jako goniec z polecenia emerytowanego prywatnego adwokata firmy Holgera Palmgrena. To właśnie on określił Salander jako „bystrą dziewczynę o ciut zagmatwanym nastawieniu do świata" i zaapelował do Armanskiego, by dał jej szansę, na co nagabywany niechętnie przystał. Palmgren potraktowałby odmowę jako zachętę do zwielokrotnienia starań, najprościej więc było od razu powiedzieć „tak". Armanski wiedział nie tylko, że adwokat poświęca swój czas trudnej młodzieży i innym socjalnym popaprańcom, ale że również, mimo wszystko, potrafi prawidłowo ocenić sytuację.
Pożałował swojej decyzji w tym samym momencie, w którym po raz pierwszy spotkał Lisbeth Salander.
I nie w tym rzecz, że uważał ją za kłopotliwą: w jego mniemaniu była wręcz tożsama z pojęciem kłopotliwości. Nie skończyła gimnazjum, nigdy nie przestąpiła progu szkoły średniej i brakowało jej jakiegokolwiek wykształcenia.
Przez pierwsze miesiące pracowała na cały etat, no dobrze, prawie cały, w każdym razie od czasu do czasu pojawiała się w biurze. Parzyła kawę, odbierała pocztę i obsługiwała kserokopiarkę. Problem polegał na tym, że kompletnie nie przejmowała się normalnymi godzinami pracy ani obowiązującymi w firmie zasadami.
Miała natomiast ogromny talent do irytowania współpracowników. Zaczęto ją określać mianem: dziewczyna o dwóch komórkach mózgowych, jedna potrzebna jej była do oddychania, druga – do stania w pionie. Nigdy o sobie nic nie opowiadała. Próbujący z nią rozmawiać koledzy otrzymywali odpowiedzi tak zdawkowe, że dość szybko się zniechęcali. Próby żartowania nigdy nie padały na podatny grunt; Lisbeth albo spoglądała na wesołka wielkimi oczyma bez wyrazu, albo reagowała wyraźnym rozdrażnieniem.
Rozeszła się też wieść o jej dramatycznie zmiennym humorze, gdy podejrzewała kogoś o zabawę jej kosztem. A trzeba wiedzieć, że kpiny ze współpracowników były dość powszechnym elementem kultury obowiązującej w firmie. Stosunek Salander do ludzi nie zachęcał do okazywania jej ani zaufania, ani przyjaznych uczuć. Była nietypowym zjawiskiem, wałęsającym się po korytarzach Milton Security niczym bezpański kot, i w końcu zaczęto ją traktować jako przypadek beznadziejny.
Po miesiącu ciągłych kłopotów Armanski wezwał Salander do swojego pokoju, zamierzając wręczyć jej wypowiedzenie. Z kamienną twarzą i bez protestów słuchała, jak po kolei wylicza jej grzechy. Zareagowała dopiero wtedy, gdy szef – podsumowawszy jej brak prawidłowego nastawienia do świata – zaproponował, żeby spróbowała znaleźć pracę w innej firmie, która w lepszy sposób mogłaby wykorzystać jej kompetencje. Lisbeth przerwała mu w połowie zdania. Po raz pierwszy nie mówiła monosylabami.
– Słuchaj, jeżeli potrzebujesz woźnego, to możesz przejść się do Urzędu Zatrudnienia i na pewno tam kogoś znajdziesz. Potrafię, kuźwa, dotrzeć do każdej informacji na temat każdego człowieka. Jeśli nie umiesz wykorzystać mnie do czegoś więcej niż tylko sortowanie poczty, to jesteś idiotą.
Armanski nigdy nie zapomni własnego zdumienia jej wybuchem. Siedział oniemiały, podczas gdy dziewczyna niezrażona mówiła dalej.
– Masz u siebie faceta, który poświęcił trzy tygodnie na napisanie bezwartościowego raportu o tym japiszonie, którego chcą zwerbować na stanowisko przewodniczącego zarządu jakiejś nowej spółki dot.com. Skopiowałam mu ten gówniany raport wczoraj wieczorem, widzę, że teraz leży na twoim biurku.
Armanski powiódł wzrokiem po stercie papierów, wyjątkowo podnosząc głos:
– Nie wolno ci czytać poufnych dokumentów!
– Może i nie wolno, ale zabezpieczenia twojej firmy pozostawiają wiele do życzenia. Wedle twoich dyrektyw facet powinien skopiować te dokumenty osobiście, ale podrzucił mi je wczoraj, zanim sam urwał się do knajpy. A zresztą jego poprzedni raport znalazłam parę tygodni temu w jadalni.
– Że co zrobiłaś? – wybuchnął przerażony Armanski.
– Spokojnie. Włożyłam te papiery do jego sejfu.
– Ujawnił ci szyfr do swojego prywatnego schowka? – dyszał.
– No, nie do końca… Ale zapisał na świstku, który trzyma pod podkładką na biurku, razem ze swoim hasłem dostępu do kompa. Ale chodzi o to, że ten twój dupa nie detektyw zrobił kompletnie beznadziejny wywiad. Pominął fakt, że chłopak siedzi po uszy w długach karcianych i zasysa kokę jak odkurzacz, no i to, że jego dziewczyna szukała pomocy w pogotowiu dla kobiet, po tym jak sprał ją na kwaśne jabłko.